Rok 2023 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Pierwszy dzień każdego kolejnego roku (który właśnie w momencie pisania przeze mnie tych słów, powoli mija) ma w sobie jakąś magię. Choć to całkowicie umowne, niemal namacalnie czuję, jak bardzo jest niezapisaną kartą; jak bardzo nowym rozdaniem. Spokój, brak presji, wyzerowanie licznika. Początek. I niby wiem przecież, że takim samym początkiem jest każdy pierwszy dzień miesiąca czy tygodnia, że jest nim każda kolejna godzina, minuta czy sekunda; wiem to, ale właśnie pierwszy dzień stycznia ma dla mnie urok rozpakowywanej bombonierki. Rozpakowywanie każdej kolejnej czekoladki cieszy mnie już mniej. Może dlatego, że niesie ze sobą ciężar refleksji o nieuchronnym końcu przyjemności – o policzalności czekoladek.

fot. Bożena Szuj

PodsumowanNie inNe od innych

fot. Bożena Szuj

Dotychczas na blogu trzymałam się przyjętej raz formuły, w którą włożyłam wszystkie swoje podsumowujące mijający rok wpisy – mianowicie ze wszystkich wpisów od stycznia do grudnia mijającego roku wybierałam z każdego miesiąca jeden z jakichś powodów dla mnie najważniejszy i linkowałam go, żeby Czytelnicy mogli do niego wrócić, bądź przeczytać go po raz pierwszy. Nie kierowałam się statystykami i popularnością wpisów. Kierowałam się swoim stosunkiem do publikowanych tekstów. Starałam się, żeby z każdego miesiąca wybrać tylko jeden wpis, ale życie pokazało, że czasem jeden to za mało. W tym roku mogę uczciwie przyznać, że każdy wpis był dla mnie na równi tak samo ważny. Oczywiście, że inny ciężar mają teksty będące recenzjami książek, filmów czy seriali, inny przepisy kulinarne, a jeszcze inny wpisy podróżnicze (w tym roku greckie), językoznawcze czy w końcu te o zabarwieniu psychologiczno-filozoficznym, traktujące o mojej najważniejszej podróży – tej w głąb siebie. Z tego też powodu w poprzednich latach w kolejnych podsumowanNiach roku brałam pod uwagę tylko wpisy z tej ostatniej kategorii. Nie dlatego, żeby inne były mniej ważne, ale żeby zobaczyć pełen obraz swoich własnych zmian. Żeby zrozumieć, czym mijający rok dla mnie samej był. Dziś patrzę na całość. W ubiegłym roku napisałam zaledwie trzydzieści sześć wpisów; wbrew być może pozorom – niedużo. Każdy jednak był dla mnie niesamowicie ważny. To nie tak, że w latach bardziej płodnych, pisałam o niczym. Dziś z pewnością piszę dużo dłuższe i przez to pewnie też bardziej wymagające teksty. W mniejszej liczbie wpisów zawieram to, co kiedyś zawierałam w liczbie zdecydowanie większej. Tak czy tak, od ilości zawsze bardziej ceniłam jakość. Mam nadzieję, że ta moich Czytelników satysfakcjonuje.

fot. Bożena Szuj

Jaki był dla mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Przede wszystkim – wymagający. Trafiłam w końcu – po licznych perturbacjach – na trzymiesięczną terapię na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, która niesłychanie dużo zmieniła w moim życiu, w moim postrzeganiu siebie i swoich relacji. Jej efekty widzę cały czas, a jeśli ich nie dostrzegam, to przekonują mnie o nich przyjaciele z terapii, z którymi utrzymuję kontakt. Jestem absolutnie przekonana, że gdyby każdy człowiek choć raz przeszedł w życiu porządną terapię, nawet krótką, świat byłby całkowicie innym, lepszym miejscem. Wszelkie toksyczne zachowania biorą się wyłącznie z naszej niewiedzy o nas samych. Z nieświadomości tego, co nami powoduje. Z niewiedzy o naturze ludzkiej, z nieznajomości podstaw psychologii (których, nota bene, powinno się uczyć w szkole, co byłoby dużo bardziej przydatne niż wiedza o budowie pantofelka). Czy poszłam na trzymiesięczną terapię i jestem cudownie uleczona? No nie. Być może nawet jestem leczona źle, co wkrótce – mam nadzieję – się wyjaśni. Jednak właśnie dzięki głębokiemu wglądowi w siebie, obserwacji siebie w grupie, często niezwykle trudnym i bolesnym odkryciom, które przeżywałam i które nadal nie są wygodne, umiem dziś powiedzieć swojej lekarce, jakich badań potrzebuję, co mi się w moim leczeniu nie podoba, a nawet – jeśli zajdzie taka potrzeba – zmienić ją na inną. (Jeszcze kilka lat temu nie umiałam odejść od swojego przemiłego psychiatry, bo podczas naszych spotkań cieszył się, że jestem jedną z niewielu osób na Podhalu, z którymi może ponarzekać na PiS, a ja… nie chciałam mu robić przykrości, odchodząc… choć nie byłam zadowolona z jego leczenia.) Oczywiście byłoby idealnie, gdybym umiała jeszcze wprowadzić w życie swoją wiedzę na temat zachowań toksycznych. Umiałabym wtedy objąć czułością najbliższych, traktujących mnie źle. Rozumiejąc, że ich toksyczne zachowania biorą się z braku sterapeutyzowania i nieleczonego lęku, wykrzesałabym z siebie troskę i współczucie. Jednak nie mam w sobie jeszcze tyle siły i spokoju. Kiedy coś mnie kąsa – uciekam, żeby nie bolało. I jest to całkowicie inne zachowanie niż wcześniej. Wcześniej walczyłam po omacku, ale nie uciekałam. Terapia i autoterapia jest procesem. Na pewno za jakiś czas znajdę się gdzie indziej. Zajdę dużo dalej. Z drugiej strony ciągle jest we mnie natrętna myśl, że naprawianie relacji nie polega na tym, że jedna osoba bierze na siebie cały trud własnej terapii, rozdrapywania swoich ran, dogłębnego zrozumienia siebie i swoich mechanizmów obronnych, a druga pozostaje taka, jaka była i czeka na to, aż ta pierwsza zacznie praktykować Zen. Nasza terapia jest nasza. Oczywiście, ułatwia nam relacje – zarówno te stare, jak i pomaga zbudować nowe. Ale to są profity dla nas, nie dla innych. Jeśli inni na tym skorzystają – super! Jednak nie zastąpi im to ich własnej terapii. Fakt, że rozumiemy, czemu ludzie bywają toksyczni nie zwalnia ich z odpowiedzialności za tę toksyczność. Zdrowie psychiczne było więc dla mnie w tym roku niezwykle ważne. Utworzyłam na blogu nawet specjalną kategorię „Zdrowie psychiczne”, w której znalazły się wszystkie napisane dotychczas teksty na ten temat.
Kolejną utworzoną w mijającym roku kategorią była powstała w maju kategoria „nNadmorsko”. Umieściłam w niej wszystkie wpisy, które powstały w Trójmieście (np. wszelkiego typu recenzje, które pisałam, żyjąc w Gdańsku), ale też te powstałe w Trójmieście i traktujące o moim życiu nad morzem. Od momentu wyjazdu postanowiłam opisywać każdy swój nadmorski miesiąc, trochę w formie zapisków czy pamiętnika. Opisywałam przeróżne perypetie (a było ich sporo, zwłaszcza w czerwcu), kolejne swoje prace, aż w końcu raj, jakiego zaznałam w fascynującej Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” stworzonej przez niesamowitego Jana Urbanika. Biblioteka posiada swoją Świetlicę dla dzieci i praca w niej – a warto wspomnieć, że Szefowi przyświeca myśl Korczaka – była dla mnie spełnieniem najskrytszych marzeń. Uświadomiła mi też, co tak naprawdę jest moim powołaniem i czemu powinnam się oddać: kontaktowi z dziećmi i pracą nad kształtowaniem ich. Cały pobyt nad morzem zmienił mi wektory. Stało się dla mnie jasne, że należę do tego miejsca. Choć już od dwóch lat powtarzał mi to Tymon Tymański, dopiero podczas lata 2023 roku zrozumiałam to z całą siłą. Powrót na Podhale był nieunikniony. I – żeby zbyt dużo nie zdradzić – konieczny, by móc zacząć zarabiać trochę inaczej niż dotychczas, a dzięki temu też myśleć o całkowitej przeprowadzce nad morze w przyszłości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie świadomie i dobrowolnie zapuściłam swoje korzenie tam, gdzie czułam, że powinny być. Osobliwe i niesamowite uczucie.
W ubiegłym roku odkryłam na nowo Warszawę. Nie, żebym zaczęła pałać do niej wielkim uczuciem, ale ponieważ już w niej nie mieszkam, mogłam spojrzeć nieco przychylniej na wszystkie jej przywary. Mogłam też dostrzec, jaka się przez lata stała, bo zmieniła się niebywale. Napisanie tekstu „Warszawa (nNie) da się lubić” dużo mi dało. Pomogło mi się też trochę porozliczać z tym, co dla mnie trudne, ale już zamknięte. Humor jak zwykle złagodził stary ból. Napisałam również tekst „Jakby się kto pytał, ’Franciszkańska 3’”, który spotkał się z aprobatą i dobrym słowem samego Rafała Betlejewskiego. Bardzo cenię jego opinię, bo niezwykle prężnie działa na rzecz laicyzacji Polski, ukazując nieścisłości oraz brak konsekwencji i logiki w kościele katolickim. Robi naprawdę dobrą robotę dla przyszłych pokoleń.
Przeczytałam też sporo znakomitych książek. Nie wszystkie zdążyłam zrecenzować. Na dodatek nabyłam całą masę nowych, czekających na lekturę. Myślę, że niedługo będzie można u mnie dość dużo poczytać o wartościowych i ciekawych pozycjach. Wróciliśmy też z Partnerem do oglądania ambitnych filmów i seriali. Kategoria „Recenzje filmów, seriali i sztuk teatralnych” również zaczęła się sukcesywnie zapełniać.

fot. Bożena Szuj

Czego nauczył mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Na pewno tego, że nawet w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę. Mam za plecami wspaniałego Mężczyznę, z którym wyznajemy te same wartości, ale na pewno różni nas stopień sterapeutyzowania. On umie odpuszczać dużo łatwiej niż ja. Równocześnie – w przeciwieństwie do mnie – potrafi powiedzieć wprost komuś, kto postępuje wobec niego nie fair, że postępuje wobec niego nie fair. I dopiero wtedy odpuścić. Ja w teorii wiem, jak trzeba, natomiast w praktyce jestem tak pospinana, kiedy ktoś traktuje mnie nie w porządku, że łatwiej jest mi pójść do sądu, jeśli mam takie podstawy (w przypadku okradania mnie przez pracodawcę w Gdańsku – miałam, dysponowałam nawet nagraniami, które z pewnością zainteresowałyby Inspekcję Pracy) niż powiedzieć mu w twarz, że przekroczył pewną granicę. Dlatego na pewno całkowicie przełomowe było dla mnie spotkanie się z byłym pracodawcą zanim skierowałam swoje kroki do Inspekcji Pracy. Miałam nawet (naiwna ja) wyrzuty sumienia, że bez uprzedzenia przyjechałam z Partnerem. Jednak szef też wziął ze sobą dwie menedżerki i po przebiegu rozmowy wiem już, że zjedliby mnie wszyscy żywcem, używając wszystkich możliwych manipulacyjnych taktyk. Od chwalenia mnie, jako pracownika, przez dziwienie się, że byłam taka miła, a dziś śmiem mieć roszczenia, by byli wobec mnie uczciwi, po zawstydzanie, że „gdyby wiedzieli, że jestem niestabilna psychicznie, nigdy by mnie nie narazili na tak stresującą pracę” (co nota bene również kwalifikuje się do Sądu Pracy). Powiedziałam szefowi prosto w twarz, że mówi piękne i okrągłe zdania, co nie zmienia faktu, że mnie okrada. Czekałam na ten moment, żeby móc mu wtedy spojrzeć w oczy. Tylko obecność Partnera mi to umożliwiła. Wierzę w ludzi, więc wierzę, że ta sytuacja komuś otworzy oczy na to, że nie wolno wypisywać w umowie z pracownikiem byle czego. Ale to ten moment, kiedy trzeba odpuścić. Osiągnęliśmy swój cel – wszystkie moje podatki zostały odprowadzone zgodnie z prawem i prawdą. Ile druga strona z tego doświadczenia weźmie – to już nie moja sprawa.
Rok 2023 nauczył mnie też… proszenia o wsparcie. Założyłam swój profil na buy coffe to, umożliwiając tym samym chętnym Czytelnikom zasilanie mojego konta drobnymi kwotami wirtualnych kaw. Zainicjowałam swoje istnienie na buy coffe to wpisem „Sprawy materialne”, w którym szczegółowo wyjaśniłam, czemu odważyłam się poprosić o dobrowolne datki. Czy kiedy je zaczęłam dostawać, zwłaszcza od tych samych osób po kilka razy, przygniotły mnie wyrzuty sumienia? Tak. Czy za każdym razem, wklejając pod wpisem prośbę o wsparcie, czuję się jak nieuczciwy żebrak? Również tak. Jednak na terapii dowiedziałam się, że moim mechanizmem obronnym jest poczucie winy. Od kiedy to wiem, umiem się nieco bardziej zdystansować. Wyrzuty sumienia są powodowane poczuciem winy, a to u mnie często pojawia się dosyć nieadekwatnie do sytuacji. Zrozumiałam, że mam prawo prosić o pomoc, a każdy, kto postanowi dać mi te 8, 15 czy 25 zł lub jakąkolwiek inną kwotę, nawet kilkakrotnie, ma swoją własną wolną wolę i robi to bez przymusu. Nie mam takiej mocy sprawczej, by kogokolwiek zmusić do wspierania mojego pisania (blog nigdy nie stanie się płatny), więc czemu odbieram swoim cudownym Wspierającym (którym z tego miejsca gorąco dziękuję za każdą złotówkę!) sprawczość wspierania mnie, czując automatycznie, że pewnie coś na nich wymusiłam? To ten mój problem, który muszę regularnie rozwiązywać krok po kroku. Ale cieszę się, że już zdaję sobie z niego sprawę i nie przerzucam swoich ograniczeń na innych. Uczę się przyjmować wsparcie i pomoc.
Kolejną nauką płynącą z mijającego roku jest ta, że ludzie i relacje z nimi ulegają zmianom. I że to jest ok. Dorastałam w poczuciu, wynikającym trochę z mojej histrionii, a trochę z wpojonych mi tradycyjnych katolicko-konserwatywnych przekonań, że drugi człowiek jest nam dany raz na zawsze. Że się odnajdujemy, dopasowujemy (w relacjach romantycznych heteroseksualnych, tak jakoś zawsze łatwiej kobiecie dopasować się do mężczyzny, dziwnym trafem) i mamy tak w tym trwać do końca świata i jeden dzień dłużej. A prawda, której nie dostrzegałam, jest taka, że się zmieniamy. Każdego dnia dowiadujemy się o sobie nowych rzeczy, możemy na przestrzeni lat kompletnie zmieniać swoje pragnienia, cele, a nawet światopogląd. I w relacji dwóch osób, każda z nich się zmienia, ale na własnych zasadach, w swoim własnym tempie, w oparciu o własną wiedzę o sobie, a więc każda zmienia się inaczej. Co za tym idzie zmienia się też cała relacja, bo budujące ją dwie osoby powoli przekształcają się. I jest całkowicie naturalnym, że możemy osiągnąć taki punkt, w którym zaczniemy kwestionować sens kontynuowania relacji. Nie ma jednej dobrej recepty. Nie zawsze prawdą jest, że trzeba przetrzymać gorszy czas, by relacja stała się później lepsza niż kiedykolwiek. Nie zawsze też prawdą jest, że warto się poddać bez jakiejkolwiek pracy, a za zakrętem nie czeka na nas dużo lepszy wymiar naszego związku. Jedyne, co jest pewne, to nieustająca zmiana. Zmiana każdego z nas, zmiana okoliczności, zmiana tego, co nas otacza. Można podejmować decyzje, które nas umocnią w relacji. Ale te decyzje zakładają codzienną, nieraz żmudną pracę u podstaw. Nie chcę, żeby mój Partner się mną znudził, żeby czuł się ze mną źle, żebym go w jakikolwiek sposób ograniczała, żebym stawała na drodze jego samorozwoju. Nie chcę też sytuacji, w której ja sama poczuję się w tym związku przytłoczona. Ale żeby do tego nie doszło, codziennie każde z nas wkłada pewną pracę w zdrowy niezachwiany kontakt z samym sobą, w zdrowy kontakt ze sobą nawzajem oraz w rozmowy o własnych uczuciach i potrzebach. Jeśli to w jakimś momencie okaże się niewystarczające, a relacja zacznie nas ograniczać, a nie budować, będziemy na bieżąco podejmować w oparciu o tę wiedzę decyzje. Jednak robimy dziś wszystko, by każdy nawet najmniejszy dyskomfort złapać, przepracować i ostatecznie zlikwidować. Ale relacje w życiu są różne. Nie zawsze zbudowane na zdrowych fundamentach. W mijającym roku pożegnałam kogoś bardzo bliskiego. Mężczyznę, którego uważałam za swojego mentora, przyjaciela, ważną męską figurę, potrzebną mi zwłaszcza po śmierci taty. Kochałam go i kocham nadal miłością platoniczną, mocną, piękną, lekką. Zajął w moim życiu niezwykle ważne miejsce. Myślałam, że będzie w nim już na zawsze. Jednak postanowił inaczej. W pewnym momencie po prostu odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie wytłumaczył mi, choć wielokrotnie o to prosiłam. Pozostało mi to przyjąć. Dopiero w tym roku, trzy lata od utracenia go, poczułam się w pełni gotowa na zaakceptowanie jego decyzji, zaakceptowanie drogi, jaką wybrał. Poczułam się na tyle silna, by bez żalu, pretensji, czy błagania o powrót, napisać do niego o swoich uczuciach. Również tych trudnych. Ważne było dla mnie, by list nie przybrał formy wyrzutów. Czułam, że nie mam do tego prawa, bo nie wiem, co nim kierowało. Ludzie z natury są wolni. Mają prawo do wszystkiego. Swoje granice wyznaczam ja sama i chociaż nadal za nim tęsknię, wiem, że nie potrzebuję dziś przyjaciół, którzy znikają i nie mają odwagi, by wytłumaczyć powód takiego zachowania. Zrozumiałam, że zasługuję na więcej. To czasem boli, kiedy wspominam czasy swojego własnego zagubienia i sklejania się z ludźmi traktującymi mnie w różny sposób w jedno. Smutno mi, kiedy myślę o tym, na ile złego pozwalałam innym, ale też smutno mi, że z drogi samoświadomości nie ma odwrotu. Nie wolno mi dziś zdradzić siebie i wrócić w układy, które były raniące, pełne cudzego egoizmu, w których nie starczało miejsca dla prawdziwej mnie. Zaczynam powoli dostrzegać, że można kochać, nie nosić w sobie urazy, życzyć szczerze jak najlepiej, ale też nie chcieć kogoś w swoim otoczeniu. Nawet, kiedy się równocześnie za nim tęskni. Piszę rzecz jasna nie tylko o swoim byłym mentorze, on mi pomógł zrozumieć moje wcześniejsze mechanizmy, z których powoli i nie bez bólu wychodzę.

fot. Bożena Szuj

Sylwester i frajerwerki

fot. Bożena Szuj

O trudach, jakie niosą ze sobą Święta spędzane w dużych rodzinnych gronach, pisałam w grudniu w tekście „Jak przetrwać Święta”. Choć sama od lat przygotowuję je dla garstki najbliższych, to nawet miłe kameralne spotkania z bliskimi mają pewien ciężar, w którym mieści się na ogół pokoleniowa trauma. To zawsze próba, na jaką wystawiana jest nasza autoterapeutyczna praca, a nieraz również cierpliwość. Jednak lekcja, jaką możemy wyciągnąć nawet z sytuacji nie zawsze wygodnych, jest czymś naprawdę cennym. Dowiadujemy się sporo o sobie i tylko od nas zależy, czy zrobimy z tego użytek.
Cudowną niespodziankę zrobiła nam nasza wspaniała Koleżanka z Gdańska, z którą podczas pobytu tamże, spotykaliśmy się regularnie dwa razy w tygodniu: w poniedziałki w Boto, a w piątki lub czasem soboty u niej w domu. Półtora roku temu – bo to już nie pierwszy sezon naszych zażyłości towarzyskich – opisywałam nasze spotkania tak:

Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

„Bezpieczna przystań”

Niespodzianka Koleżanki polegała na tym, że… z pewną nieśmiałością dała się namówić na przyjazd do nas na Sylwestra. Namawialiśmy szczerze, bardzo chcąc spędzić ten czas wspólnie, natomiast nie do końca wierzyliśmy, że do tego finalnie dojdzie. Cudowną wiadomością była więc dla nas ta, że się zdecydowała! Jej pobyt miał tylko jedną wadę – był za krótki! Ale lepszy krótki wspólny czas niż żaden. „Sylwester marzeń”  zamieniony niepostrzeżenie w „Sylwestra z Dwójką” okazał się dużo mniej nieznośny (a mamy go tuż pod oknami) niż te sprzed lat. Prób było mało, w dodatku były dość ciche, podobnie zresztą jak sam Sylwester. Mogliśmy więc szybko zagłuszyć go własną muzyką i w spokoju oddać się naszej ulubionej planszowej grze iKnow. Udało mi się ją po raz pierwszy w życiu wygrać, co zaskakujące, bo przecież na ogół I don’t know… Fakt faktem, punkty zdobywa się tu nie tylko za wiedzę, ale też dobre obstawienie czyjejś wygranej, jednak wiedziałam podczas gry więcej, niż bym przypuszczała (zwłaszcza wnioskując po przebiegu gier poprzednich). Mieliśmy wszystko – dobrą muzę, fajną grę, własne towarzystwo, mnóstwo humoru, dużo alkoholu, którego w sumie wypiliśmy mało, no i zatrzęsienie jedzenia, które przygotowałam.
Zasmuca mnie jednak, jak co roku, używanie fajerwerków. Najbardziej osłabiają mnie argumenty, że ludzie je lubią. Też jako dziecko je lubiłam. Nadal potrafię docenić ich piękny rozprysk na niebie. Jednak od kiedy wiem, jak bardzo boją się ich niektóre zwierzęta, nie potrafię czerpać z nich przyjemności. (Zresztą nawet kiedy nie posiadałam tej wiedzy, nie przyszło mi do głowy, żeby wydać na coś takiego pieniądze ponoć astronomiczne i strzelać. Znając moją zręczność, na pewno nie miałabym dziś już żadnego palca.) Najbardziej poruszył mnie filmik z Równi Krupowej, gdzie odbywa się Sylwester, na którym widać było kompletnie zdezorientowane łanie biegnące na oślep. Choć Równia nie jest Tatrzańskim Parkiem Narodowym, daniele i łanie ją zamieszkują. Hałasy i wybuchy muszą być niewyobrażalnym stresem dla dzikich zwierząt. I nie potrafię zrozumieć, jak, posiadając już na ten temat wiedzę, niektórzy po prostu „lubią fajerwerki i ch…j”. Nie przetłumaczysz. To przecież postawa małego dziecka. Ono chce i tupie nóżką, póki nie dostanie. Nie rozumie jeszcze swojej przynależności do większej społeczności. Nie tylko ludzi, ale też zwierząt. W komentarzach pod artykułami czy postami amatorzy fajerwerków prezentują swoje sztywne przekonania pełne pogardy dla zwierząt, które „mogą przecież łyknąć leki na uspokojenie” (zwłaszcza łanie – w sumie z Równi mają blisko do apteki). Czy człowieczeństwa nie poznaje się właśnie po stosunku do braci mniejszych? Mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia.  Niech więc ten nowy rok nauczy nas empatii, troski o tych, którzy nie są w stanie zatroszczyć się o siebie samych, ale też buntu i zdecydowanego reagowania na zachowania złe i aspołeczne. Nie mamy wpływu na innych, ale mamy na siebie. Zacznijmy więc od siebie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę, o której sobie przypomniałam dopiero podczas Sylwestra. Internet nie udźwignął natłoku przyjezdnych i odmówił współpracy, więc włączyliśmy różne stare wgrane na dysk playlisty. Po Jamiroquai przyszła kolej na Moloko i Róisín Murphy. Jest to artystka totalna, którą kocham totalnie. Wszystko co robi jest znakomite, więc nie pokuszę się nawet o wybranie jednego utworu. Po prostu przypomniałam sobie o energetycznym „Ruby Blue”, więc niech wystąpi dziś w roli deseru.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

ustami nNi: 2. Córka Patkowskiego

fot. Bożena Szuj

W drugim odcinku podcastu ustami nNi opowiadam o swojej relacji z tatą – słynnym polskim muzykologiem i pięknym, fascynującym człowiekiem. Data, którą wybrałam na emisję tego odcinka – 15.11 – jest nieprzypadkowa, gdyż gdyby tata żył, obchodziłby właśnie dziś swoje 93. urodziny.
„Córkę Patkowskiego” nagrywałam kilka miesięcy temu. Dziś mogę dodać tylko to, że wszystko jest względne i że celowo mówię tu o niewielu twardych faktach, a skupiam się bardziej na swoich uczuciach, odczuciach i wrażeniach, z którymi nie sposób dyskutować. Ta niemożność dyskusji dotyczy zresztą zarówno Słuchaczy, jak i mnie samej teraz i w kolejnych punktach życia, w których się znajdę. Dziś widzę bardzo wyraźnie, że próbując opisać moją relację z tatą, opisałam tak naprawdę przede wszystkim moje wyobrażenie relacji. Być może relacji w ogóle; relacji jako takiej. Terapeutycznie to dla mnie ciekawe, zmuszające do przystanięcia, refleksji, przeanalizowania raz jeszcze, co mi służyło (i czy na pewno), a co mi już nie służy.
Niezależnie jednak od tego, jak niektóre sprawy będę widzieć za kilka miesięcy czy lat, jedno od zawsze pozostaje i pozostanie w moim postrzeganiu taty niezmienNe – był człowiekiem magnetycznym, niesamowitym i absolutnie niepowtarzalnym, a jego odejście jest ogromną stratą dla świata widzianego oczami nNi. Serdecznie zapraszam do wysłuchania drugiego odcinka podcastu ustami nNi!

P.S. Pomyliłam się, mówiąc, że festiwal Musica Electronica Nova był przed festiwalem Audio Art. Ten drugi jest w listopadzie, pierwszy zaś w maju, a tata zmarł pod koniec października. Więcej błędów merytorycznych nie pamiętam.

ustami nNi: 1. Co ja tu w ogóle robię?

fot. Bożena Szuj

Pamiętacie, kiedy w tekście „Bezpieczna przystań” w rozdziale „Dojście do głosu” pisałam:

Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

„Bezpieczna przystań”, rozdział „Dojście do głosu”

?

No jasne, że nie pamiętacie, dlatego Wam przypomniałam. A wracam do tego, ponieważ oto nastał dzień, w którym mogę wreszcie wyjaśnić, o co chodzi.

STWORZYŁAM PODCAST!!!

Zainteresowanych, po więcej informacji odsyłam do jego blogowej strony – matki: „ustami nNi”.

W pierwszym odcinku przedstawiam się, badam możliwości, sprawdzam, z czym i dlaczego mam problem, a co sprawia mi przyjemność. Pomyślałam, że jeśli w końcu nauczę się mówić, mogę Wam przy pomocy głosu pokazywać jeszcze inne barwy świata widzianego oczami nNi. Zapraszam!

Bezpieczna przystań

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst opisuje dwa miesiące z mojego życia, tuż po świętach wielkanocnych (czyli czas od końca kwietnia do końca czerwca 2022), kiedy trwałam w zawieszeniu. Największym chyba w życiu. Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego. Zawieszenie generuje chaos, a z nim dobrze próbować się mierzyć. Jadąc z Partnerem na dwa tygodnie do ukochanego Gdańska, nie sądziłam, ani że zostanę tam dwa miesiące, ani że po krótkim pobycie na południu Polski w sądnym czerwcu – kiedy okazało się, że jednak nie zniknę na pół roku dla świata zewnętrznego – znowu do Gdańska wrócę i będę musiała zacząć żyć, co stanowiło dla mnie w tamtym momencie największe wyzwanie.
Oczywiście najistotniejsze były dla mnie wsparcie i bliskość Partnera, ale jak by to trywialnie nie zabrzmiało, wierzę w energię miejsca. To trochę jak feromony. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że je wyczuwamy, ale do niektórych ludzi nas ciągnie, a od innych nas odrzuca. Myślę, że tak samo jest z miejscami – w jednym jest nam dobrze, w innym marzymy o rychłej śmierci. (Pewną ironią losu jest, kiedy urodzimy się w tym drugim.) Gdańsk ujął mnie od pierwszego wejrzenia. O ile Gdynia może dla mnie nie istnieć – owszem, dość ładna, ale całkowicie mi obojętna – o tyle Gdańsk, a w nim jedyny w swoim rodzaju Wrzeszcz, to miejsce wyjątkowe, dla koneserów i miłośników piękna w czystej postaci. Piękna nie zawsze zresztą oczywistego, ale ujmującego.
Było to więc miejsce idealne do leczenia swojej rozsypanej psychiki, powoli stabilizujących się stanów lękowych i towarzyszących mi od dłuższego czasu myśli samobójczych. Sama nawet nie wiem kiedy udało mi się pozbierać, ale nagle zastałam się w zupełnie innym, lepszym stanie. Napełnił mnie spokój.

⚓ Spacery brzegiem morza

fot. Bożena Szuj

Spacery brzegiem morza były dla mnie medytacją i możliwością wejścia w najgłębszy kontakt ze sobą. A w stanie, w którym na początku byłam, ta wizja przerażała najbardziej. Pod koniec kwietnia nie było wcale ciepło. Nad morze szłam w puchowej kurtce, z kieszeni której wyjmowałam rękawiczki, nasuwając na głowę kaptur. Z biegiem czasu udało mi się pozbyć kurtki, ale ciągle jeszcze nie ciepłej bluzy i długich leginsów.
Na początku jechałam tramwajem na jedną plażę, przechodziłam brzegiem morza 3 kilometry do drugiej i stamtąd już innym tramwajem wracałam do domu. Urozmaicałam sobie te spacery raz przyjeżdżając jednym tramwajem z jednej strony, a raz drugim z drugiej. Potem Partner uświadomił mi, że od naszego domu niemal w linii prostej można dojść do molo, które łączy obie plaże. Pewnego razu więc pojechałam tramwajem, jak zawsze, a na drugim końcu swojej spacerowej marszruty zawróciłam do molo (kolejne 2,2 km – bo molo nie wypada w połowie drogi) i wróciłam stamtąd na piechotę (od molo do domu 4,4 km). Tym sposobem ze spaceru trzykilometrowego zrobił się niemal dziesięciokilometrowy. Czy byłam najpierw zmęczona? Tak, bo moją kondycję w tamtym czasie można spokojnie ocenić na minus sto. Jednak w tym zmęczeniu znajdywałam coś, czego niebywale mi do tej pory brakowało. Lubię chodzić, a widok morza – codziennie kompletnie innego, wynagradzał mi absolutnie wszystko. Potem ceny jednorazowych biletów tramwajowych wzrosły w ciągu jednego dnia z 3,60 zł  do 4,60 zł i ta cenowa patologia spowodowała, że zaczęłam chodzić na plażę już z domu na pieszo. W ramach niezgody. Czyli doszło mi kolejne 4,4 km z domu do molo. Od molo niecały kilometr w stronę punktu, od którego dotychczas zaczynałam spacery (lub w którym je kończyłam) i z powrotem – drugie tyle – do molo, a potem kolejne 2,2 km do drugiego punktu i z powrotem, po czym ostatnia prosta molo – dom 4,4 km. Nagle okazało się, że chodzę na piętnastokilometrowe spacery. Codziennie. Wyjątkiem były najpierw poniedziałki, a potem poniedziałki i piątki lub soboty (o czym za chwilę), kiedy mieliśmy już wieczorne plany. Spacery nie tylko przestały mnie męczyć, ale zaczęłam nawet odczuwać ich głęboką potrzebę. Bo morze fascynuje. I jego bezkres, i jego zmienność. Choć im bliżej czerwca, tym więcej pięknych, pocztówkowych zachodów słońca, ja i tak najbardziej lubiłam te nieoczywiste krajobrazy, kiedy morze tonęło w niepokojących szarościach, ukazywało swoje granatowoniebieskie oblicze lub kiedy tworzyło z chmurami obrazy, jakich nie powstydziłby się sam William Turner. Pod koniec maja w spacerach zaczął mi przeszkadzać koszmar każdego introwertyka, czyli inni ludzie w masie. Robienie zdjęć wymagało od mnie znacznie większej gimnastyki i polowania na wolny kadr. Bo z każdego spaceru miałam po kilkadziesiąt zdjęć, którymi dzieliłam się ze znajomymi w mediach społecznościowych. Jedni prosili mnie, żeby ich pod nimi oznaczać, inni – żeby blokować im dostęp do tych zdjęć, bo mi zazdroszczą tych widoków. Wszyscy z nich mieli w sobie jakąś wzruszającą wiarę w to, że na własnej ścianie będę się sugerować kimkolwiek innym niż ja sama. Zdjęcia miały swoich stałych fanów. A ja nie czułam się żadnym fotografem, a jedynie kimś, kto uchwycił otaczające go piękno. Umberto Eco powiedział kiedyś, że fotografując ważne miejsca i chwile, tracimy pamięć o nich. Nie umiem się z tym zgodzić. Dla mnie fotografia jest środkiem wyrazu i możliwością przede wszystkim tworzenia cudownego, magicznego, alternatywnego świata. Na ogół zresztą ciekawszego od rzeczywistości. Moje przeżycia i przemyślenia związane z morzem oraz siła, jaką dawały mi zapierające dech w piersiach odsłony Bałtyku, jakie miałam szczęście i zaszczyt zobaczyć, to coś, czego nikt (może oprócz Alzheimera) mi nie odbierze. Robiłam zdjęcia nie po to, by zapamiętać to, co widzę, lecz po to, by mając przed oczami piękny widok, wykreować w oparciu o niego zachwycający obraz. Niekoniecznie prawdziwy.
Spacery były tylko moim czasem i moją przestrzenią. Jak już kiedyś wspominałam, mój Partner nie jest entuzjastą chodzenia po piasku (tym bardziej doceniam jego ogromne poświęcenie w momentach, w których daje się namówić na zrobienie mi nadmorskich blogowych sesji fotograficznych), przez co żadne z nas nie wpadło nawet na pomysł, żeby chodzić na takie spacery razem. Owszem, zdarzało się, że po tych piętnastu kilometrach, szłam z nim jeszcze na mały, wspólny spacer po Wrzeszczu zakończony posiadówą na naszej ukochanej ławeczce na skwerze, po którym wieczorem chodzą jeże (narysowane na niej penisy nie są naszą sprawką). Najczęściej siadaliśmy tam z piwem, opowiadając sobie o mijającym dniu. I to było cudownie nasze i ważne. Jednak poczucie odrębności tych moich nadmorskich spacerów dało mi dużo siły, której potrzebowałam. W ogóle wydaje mi się, że rytuały w związku – zarówno te, dotyczące każdego z partnerów oddzielnie, jak i te odprawiane przez nich wspólnie – są ważne i budują więzi. I z samymi sobą (co w partnerstwie ma znaczenie kluczowe!), i ze sobą nawzajem.

⚓ Dojście do głosu

fot. Bożena Szuj

Przygoda z nagrywaniem własnego mówienia trwa u mnie już jakiś czas, ale dopiero teraz się wzmogła. Mówiąc w największym skrócie, mam Przyjaciółkę, która mieszka daleko, więc kontaktujemy się właściwie głównie przez komunikator mediów społecznościowych. Najczęściej po prostu rozmawiamy, ale kiedy nie mamy obydwie w danej chwili wystarczająco dużo na to czasu, piszemy do siebie lub nagrywamy sobie wiadomości głosowe. Ja musiałam do tej ostatniej formy komunikacji dojrzeć. Potem wydała mi się wygodna. No i w trakcie odsłuchiwania swoich własnych wiadomości – co robię zawsze, bo istnieje zawsze całkiem spore ryzyko, że mówiąc, pominę meritum – zaczęło do mnie dochodzić, jak terapeutyczną rolę może spełniać zarówno nagrywanie swojego mówienia, jak i potem sprawdzanie, czy powiedziało się to, co powiedzieć się chciało.
Nazywając rzeczy po imieniu, mówca ze mnie marny. Myślę dziś, że z wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno moja nadwydajność mentalna i wynikające z niej myślenie rozgałęzione, które w wielu momentach powoduje tak wielki chaos w mojej głowie, że bardzo trudno mi się nad wypowiedzią skupić. Dlatego zdecydowanie łatwiej mi się pisze niż mówi. Reasumując, nawet kiedy mówię dużo, to i tak wiem, że to nie jest moje pole i wolałabym móc się komunikować ze światem tylko poprzez pisanie.
Ponieważ moja Przyjaciółka również jest osobą prawopółkulową (nadwydajną mentalnie), rozmawia się nam znakomicie, bo rozumiemy, czemu nasze mówienie wygląda tak, jak czasem wygląda i nie budzimy w sobie nawzajem irytacji. Wręcz przeciwnie – rozumiemy procesy zachodzące w głowie drugiej strony i umiemy odebrać komunikat na poziomie innym niż samych wypowiadanych, nieraz nieudolnie, słów. Kiedy więc nagrywam się jej, czuję się bezpieczna. I dopiero niedawno, kiedy tych nagrań zaczęło być więcej, uzmysłowiłam sobie, ile głos niesie w sobie emocji. O ilu własnych emocjach sama nawet nie wiem, póki nie usłyszę ich w swoim nagranym osobie bliskiej głosie.
Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

⚓ Rytuały towarzyskie

fot. Bożena Szuj

Nasz przyjazd do Gdańska rozpoczął się od przemiłego zaproszenia do wystąpienia w teledysku Tymona Tymańskiego. Okazało się, że  to teledysk do jednej z moich ulubionych jego piosenek, ale na razie nic niestety nie mogę zdradzić. No, może oprócz tego, że mój Partner kleił Tymonowi po nocy Tupolewa (pięknego!) oraz że – kiedy tu nie przyjadę – nie ma seksowniejszej laski w całym Trójmieście od przebranego za kobietę Tymona! (Macałam, więc wiem!) Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie wreszcie na planie tegoż teledysku Jarka Janiszewskiego, którego niesamowity głos i charakterystyczny sposób śpiewania już dawno mnie urzekł. Jak więc było mi miło, kiedy zaśpiewał coś specjalnie dla mnie!
I choć branie udziału w teledysku Tymona nie jest dla nas, kiedy jesteśmy w Trójmieście, towarzyskim rytuałem, już samo spotkanie z Tymonem – owszem!
Kolejnym rytuałem, cyklicznym, bo cotygodniowym, są bluesowe poniedziałki w Teatrze Boto w Sopocie, gdzie mój Partner regularnie grywa na perkusji. Robi to od kilku lat, przez które nawiązał relacje z wieloma fantastycznymi ludźmi (niektórych zresztą znał już wcześniej). Szybko poczułam się przyjęta do tej wyjątkowej muzycznej wspólnoty i dziś czuję się w Boto jak w domu. Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie Glenna Meyera, który był m.in. wokalistą znakomitej, słynnej w czasach mojej podstawówki grupy Blenders. To człowiek o wybitnym mózgu, ogromnej językowej wrażliwości i cudownym, oryginalnym pomyśle na sposób śpiewania. Plus… jest to jedyna osoba, której do twarzy w pomarańczowym!
Wschodzącą gwiazdą jest też intrygujący zespół The Dames. Jego charyzmatyczny wokalista Piotr Łuba i sceniczne zwierzę – gitarzysta Piotr Słodkowski, kiedy wedrą się na scenę Boto, robią prawdziwy show! Choćby tylko dla nich, warto przyjść. Przy odrobinie szczęście, można w Boto usłyszeć również legendę polskiego punk rocka – Gary’ego Hella.
Poniedziałkowe wieczory w Boto to też doskonała okazja, żeby spotkać się z ludźmi, z którymi w tygodniu nie ma na to czasu. W ten sposób poznałam wreszcie Dorotę Korbut – dziennikarkę, pisarkę, poetkę oraz autorkę przepięknej biżuterii, którą mam na zdjęciach. Osobę niezwykle kreatywną, fantastycznie posługującą się piórem i znaną mi dotąd tylko z mediów społecznościowych, a dokładnie z grupy zrzeszającej ludzi uwielbiających językowe zabawy, na której poznałam onegdaj swojego Partnera.
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

⚓ Do byle gdzie

fot. Bożena Szuj

Mój wspaniały Partner oprócz tego, że jest wegetarianinem i całkiem jawną opcją niemiecką, to jeszcze do tego cyklistą! Wiedziałam więc, że prędzej czy później, będę musiała się z rowerem przeprosić (o tym, jak ponad dwadzieścia lat temu zakończył się mój rowerowy romans, pisałam więcej w tekście „Duchowy triathlon”). Zresztą nie tyle nawet będę musiała, bo przecież niczego nie muszę, ale chciałam zrozumieć aktywność, która jest dla mojego Partnera ważna. Chciałam wejść w jego świat, lepiej go zrozumieć.
Kiedy jednak nastał sądny dzień, wiedząc, że mam dosiąść jednego z dwóch rowerowych potworów wielkości małego słonia, stojących pod naszym domem, zapytałam nieśmiało:

Czy damka to ten mniejszy?

i otrzymałam odpowiedź przeczącą, coś we mnie pękło. Niewielu rzeczy się boję. Rzadko mam świadomość potrzeby bania się – co nie zawsze jest dla mnie dobre. Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu wejście na rower (co było w ogóle możliwe dopiero po znacznym obniżeniu siodełka), mnie dosłownie sparaliżowało. Łzy cisnęły mi się do oczu i choć ego pcha mnie na ogół w kierunku pokonywania własnych słabości, byłam niemal gotowa odpuścić. I w tym właśnie momencie mój Partner wzniósł się na wyżyny swojej ujmującej cierpliwości. Widząc mój lęk mieszający się z zawodem samą sobą i zmaganie się z demonami (nie sądziłam, że mój wypadek rowerowy sprzed lat ciągle we mnie tkwi w postaci traumy), okazał mi mnóstwo serdeczności i życzliwości, pozwalając powoli – podczas kiedy sam trzymał moją damkę mocno – oswajać się z rowerem od nowa. Dał mi tyle czasu, ile potrzebowałam, nie oceniając, nie wyśmiewając i nie pospieszając. To wystarczyło, żebym dość szybko z bocznej garażowej drogi wyjechała samodzielnie na prawdziwą rowerową ścieżkę. Drugi nasz rowerowy wyjazd był już bardziej wymagający, a za trzecim razem pojechaliśmy razem do Boto, więc – jak by nie patrzeć – do innego miasta (no i rzecz jasna z powrotem).
Na początku podchodziłam do jeżdżenia na rowerze sceptycznie. Wydawało mi się, że nie przestanę po zejściu z roweru chodzić jak paralityk oraz że zakwasy po nim nigdy nie miną. Siodełko – na wysokości pozwalającej mi z łatwością dotknąć nogami ziemi – trudno było nazwać wygodnym, więc coś takiego jak jeżdżenie dla przyjemności nie mieściło mi się nawet w głowie. Rower rozumiałam jak atrakcyjny środek komunikacji z punktu A do punktu B. Darmowy, szybki, dobry dla ciała i ducha. Nie miałam w dodatku nigdy do końca pewności, czy wszystko w mojej (wydającej podczas jazdy przeróżne dźwięki) damce działa, gdyż reperował ją Pan Waldek. A Pan Waldek – jeśli wierzyć szacunkom mojego Partnera – urodził się jakoś w okolicach tysiąc osiemset siódmego roku i tuż po naprawie naszych rowerów udał się na zasłużoną emeryturę.
Ten z początku, nie ukrywam, trudny związek z rowerem znacznie ewoluował po powrotnym przyjeździe do Trójmiasta, ale o tym następnym razem.

W tym miejscu warto przypomnieć towarzyszącą mi często podczas jazdy piosenkę Lecha Janerki:

⚓ Sprawa mniejszej wagi

fot. Bożena Szuj

Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Do dwudziestego piątego roku życia miałam niedowagę. Opowieść, że od jedzenia się tyje, znałam tylko ze słyszenia i uważałam ją za mit i zabobon. Przypominałam kościstą, modelkę o chłopięcej sylwetce z mokrego snu każdego homoseksualnego projektanta mody. (Może wyłączając z tego mój biust, który nawet wtedy był dość zauważalny.) Mój metabolizm obudził się pewnego lata na Thassos i po czterech miesiącach jedzenia pokaźnych obiadokolacji wyłącznie wieczorami (dopiero, kiedy można było oddychać), przytyłam 10 kilo. Ta zmiana… napawała mnie dumą! Czułam się wreszcie kobieca i atrakcyjna. Nabrałam fantastycznych kształtów i pociągałam jeszcze bardziej nie tylko swojego ówczesnego partnera, ale też miejscowych amatorów kobiecego ciała. Wszyscy wokół mnie widzieli moją przemianę i uważali, że na ich oczach rozkwitłam, co było rzeczywiście piękne. Być może byłoby takie dla mnie nawet do tej pory, gdybym nie wróciła do Polski i nie usłyszała od bliskiej kobiety na dzień dobry:

Jesteś gruba.

Czy byłam gruba? Nie byłam. Moja waga mieściła się idealnie w samym środeczku wskaźnika BMI. Moje kości przestały być wreszcie wystające, moje kształty zrobiły się obfite i apetyczne. Wyszłam wreszcie z chorobliwej niedowagi, ale do otyłości, czy nawet nadwagi było mi jeszcze bardzo, bardzo daleko. Gdyby oprócz mojego ciała, uleczona była także dusza, rozumiałabym, że te okrutne słowa są o osobie je wypowiadającej, a nie o mnie. Moja dusza nie była jednak zdrowa, więc ten idiotyczny i przemocowy tekst zadał mi ranę, która goiła się jeszcze wiele, wiele lat. (Zakładając, że w ogóle już jest zagojona.) Jak ta, nie przymierzając, Ewa z raju, co się raptem dowiedziała, że ma się swojej nagości wstydzić, nagle przestałam lubić to, co jeszcze przed chwilą przez innych ludzi, w innej kulturze, było uznane za piękno w czystej postaci.
No a potem, to już sama to sobie robiłam. Ciągle nie dość ze swojego ciała zadowolona, traktowałam je – jak większość pokaleczonych patriarchatem kobiet – jak kartę przetargową do relacji z mężczyzną, która miałaby mnie definiować. Równocześnie wystawiałam swoje ciało na wieczne porównywanie do innych kobiecych ciał, choć osią tego porównywania był zawsze jakiś mężczyzna (realny lub hipotetyczny). Wielokrotnie marzyłam o tej cudownej, zabranej mi przez okrutną Polkę greckiej beztrosce i wolności od porównywania się. Beztrosce, która płynęła z poczucia wolności, pogodzenia się z własną seksualnością i miłości do siebie, miejsca i ludzi. To dosyć znamienne, że długi czas nie udało mi się tego stanu osiągnąć właśnie w Polsce.
Nie jestem dziś niestety zupełnie od porównywania się wolna. Praca nad tym jest długim i żmudnym procesem. Wiem już natomiast, że moje ciało jest najbardziej na świecie wyjątkowe, bo jest jedyne takie i przede wszystkim jedyne moje! Jego atuty są unikalne i jedyne w swoim rodzaju. Podobnie, jak jego niedoskonałości. To ono doprowadza do szaleństwa i utraty tchu Osobę, którą kocham. To ono Ją nieustająco zachwyca. To ono daje mi znać, kiedy powinnam zadbać o swoje psychiczne zdrowie; wskazuje mi, które sytuacje i którzy ludzie mi nie służą. To ono jest źródłem rozkoszy i przyjemności. Przekierowanie swojej energii na rozpieszczanie go, opiekowanie się nim i wsłuchanie się w nie, odciąga mnie od niezdrowego porównywania się.
Od tamtego czasu jeszcze wiele razy przybierałam na wadze, a potem nadprogramowe kilogramy traciłam. Zdarzała mi się czasem też realna nadwaga. Depresja, problemy z tarczycą, stres – wszystko to przekładało się na moje wahania wagi. A teraz, po dłuższym czasie aktywności zerowej i zaburzonej w pewnym momencie relacji z jedzeniem, czułam, że powinnam potraktować siebie – a więc i swoje ciało – lepiej. Z czułością i uważnością. Pobyt nad morzem i codzienne spacery były pewną niezwykle mi potrzebną rewolucją. Nowe nawyki żywieniowe (absolutnie nie diety!) sprowadzające się do jedzenia mniejszych porcji, włączenia do jadłospisu wielu różnych warzyw i owoców, żywienia się głównie sycącymi sałatkami oraz picia w dużych ilościach wody, a także zdecydowanego ograniczenia słodyczy w połączeniu z ruchem, mnóstwo mi dały. Docelowo po kilku miesiącach również spadek wagi, ale przede wszystkim inne samopoczucie, kontakt z własnym ciałem i poświęcenie tak mu potrzebnej uwagi. Czuję się lepiej, wiedząc, że moje ciało jest nie tylko wyjątkowe, ale i wyjątkowo dobrze przeze mnie zaopiekowane!

⚓ Piwo, kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Tytuł tego rozdziału nawiązuje oczywiście do mojego tekstu sprzed roku – „Wino, Kobieta i śpiew” o czasie spędzonym również w magicznym Gdańsku. O śpiewie (w Boto) trochę już było, o kobiecie – było dużo. Czas więc napisać o piwie. W tym roku stało się ono, dość nieoczekiwanie, alkoholem mojego pierwszego wyboru. Piwo pite raczej często niż rzadko, umilające wspólne chwile, czasem powodujące w głowie lekki szum, czasem – mimo zawartości procentów – niemal alkoholowo nieodczuwalne, jak również piwo bezalkoholowe, na które musiałam się przerzucić w momentach, w których byłam kierowcą roweru. Zimne cudownie i szybko gasiło pragnienie, pomagając przetrwać najgorętsze dni. Po kilku miesiącach mam pewne spostrzeżenia. Nie jest to reklama, lecz bezinteresowne wskazanie piw, które wydały mi się warte – albo właśnie niewarte – uwagi.

🍺 Piwa jasne

Łomża – zarówno Łomża Jasne, jak i Łomża Pils smakują mi chyba najbardziej z jasnych, kiedy nie da się ich potraktować sokiem imbirowym. No tak już mam, że jasne, niepszeniczne piwa są dla mnie na ogół zbyt nudne lub zbyt gorzkie. Łomża okazała się piwem, jakiego od dawna szukałam.

Namysłów Pils – Namysłów też mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Dużo od Łomży łagodniejszy, żeby nie powiedzieć, że nieco mdły, idealny na dłuższe piwne posiedzenia.

🍺 Piwa ciemne

Kozel Černý – od jasnych piw zdecydowanie wolę ciemne, a czeski Kozel Černý – delikatny, niezbyt goryczkowy i bardzo przyjemny w smaku – to wybór, którego dokonywałam często, również z powodu niewielkiej zawartości procentów.

Bytów Ciemne – bardzo ciekawym odkryciem było dla mnie piwo Bytów Ciemne. Piłam je tylko raz, w Boto, i na pewno jeszcze do niego wrócę. Lekko mleczne, delikatne, mało goryczkowe, intrygujące.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Ciemne – czemu w moim nadmorskim rankingu piw znalazł się Zakopiańczyk i Ciupaga, niebawem się wyjaśni, gdyż dzisiejszy wpis będzie miał za jakiś czas swoją kontynuację. Zakopiańczyka znam z nazwy oczywiście z południa Polski. Nigdy go nie piłam, ale widywałam reklamy. Dopiero nad morzem dane mi było spróbować i muszę powiedzieć, że ciemne jest rzeczywiście fantastyczne! Urzeka lekko miodowym posmakiem.

Ciupaga Porter – za to Ciupaga Porter jest dla mnie nieporozumieniem. Niby wyczuwalny szlachetny porterowy smak, ale mieszający się z dziwną spirytusową ostrością, smakuje jak niewykończone i nieprzemyślane piwo. Moc swoją ma, ale i cenę. Porównywalny efekt daje podłe, ale lubiane przeze mnie Halne Mocne. I w cenie jednego Portera od Ciupagi dostaniemy Halnych Mocnych aż siedem…

🍺 Piwa smakowe

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Wiśniowy – w przeciwieństwie do Zakopiańczyka Ciemnego, Zakopiańczyk Wiśniowy nie jest wart próbowania. Tak jak lubię piwa smakowe, tak to jest trochę zbyt słodkie; przypomina sok. A szkoda.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Żurawinowy – podobnie sprawa się ma z Zakopiańczykiem Żurawinowym. Jest na pewno ciekawszy w smaku od wiśniowego, ale nadal lata świetlne za znakomitym Zakopiańczykiem Ciemnym.

Browar na Jurze Wiśnia w Czekoladzie – odkryciem tego sezonu było dla mnie natomiast (znów dzięki Boto) piwo Wiśnia w Czekoladzie Browaru na Jurze. Znakomite, szlachetne, głębokie. Docenił je nawet mój, nieprzepadający za słodkimi piwami, Partner. Jest trudno dostępne, więc jeśli komuś uda się je zdobyć – polecam gorąco!

Książęce Cherry Ale – szukanie ciekawego smakowego piwa w Lidlu, zakończyło się znalezieniem Książęcego Cherry Ale. Doskonałe, nie za słodkie, głębokie. O ile wcześniej opisywana Wiśnia w Czekoladzie smakowała trochę jak śliwka (co absolutnie nie jest zarzutem), a tyle Książęce uchwyciło to, co w wiśni najdoskonalsze!

🍺 Piwa bezalkoholowe

Łomża 0,0% – ktoś, z bezalkoholowych piw, polecił na Łomżę 0,0%, więc kiedy ją tylko gdzieś znalazłam, natychmiast nabyłam. I muszę powiedzieć, że choć król bezalkoholowych piw – o którym za chwilę – jest tylko jeden, to Łomża zero naprawdę daje radę! Nie ma wstydu.

Kormoran 1 na 100 Lite APA – no i pora wreszcie na króla, czyli kolejne fantastyczne odkrycie sezonu, również za sprawą Boto. Kormoran 1 na 100 przypomina rasową alkoholową APĘ. Czyżby piwa bezalkoholowe przestały wreszcie smakować jak karykatury piw alkoholowych?

Ciupaga AIPA Bez Prądu – na to pytanie odpowiada, niestety przecząco, Ciupaga Bez Prądu, która w smaku przypomina rozwodnione siki. Nie ma się co łudzić, że pomoże jej dodanie soku malinowego. Tej obrazy kubków smakowych nie da się uratować niczym. Zdecydowanie nie polecam!

To tylko subiektywny wybór piw, które piłam podczas tego lata często lub które tylko raz czy dwa spróbowałam. Nadal pozostaję fanką piw kraftowych, ale miło było się też przekonać również do niektórych przemysłowych.

P.S. A na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez niemal cały opisywany czas. Piosenkę, o której kompletnie zapomniałam i na którą nigdy wcześniej nie zwróciłam jakoś specjalnie uwagi, a niesłusznie. Warto wsłuchać się w jej detale – od samej niezwykle przemyślanej emisji głosu, przez lekko miejscami eightiesowe brzmienia po to, co dzieje się tam z przestrzenią. Najbardziej polecam jej słuchanie podczas samotnych spacerów plażą w środku maja.

Zapraszam do lektury drugiej części wpisu:

fot. Bożena Szuj

Wino, Kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst jest opisem moich cudownych prawie trzytygodniowych wakacji w Gdańsku. Podzieliłam go na trzy części główne. Zaczynam – jak to na wakacjach – od wina.

1. Wino
Wakacje
Morze czy góry?
Magia Bałtyku
Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Gdańsku
2. Kobieta
Gdynia
Duchowość
Przemoc
Kontrola, ale wyłącznie nad sobą
3. Śpiew
No to Boto!

🍷 Wino

fot. Bożena Szuj

Wino, o czym już tu wielokrotnie wspominałam, nie należy do trunków mojego pierwszego wyboru. Jestem prostą warszawianką i ćwierć góralką – moim alkoholem jest czysta nierozcieńczona w szklance. Piję rzadko, ale jeśli już, to z ogromną przyjemnością. Jest jednak jeden moment w roku, w którym rzeczywiście pragnę wina i są nim letnie wyjazdy, szczególnie do Grecji. Nie ma chyba nic przyjemniejszego niż patrzenie na morze i popijanie w tym czasie smażonych kalmarów kieliszkiem zimnego białego wina w samo południe. Okazało się, że nawet jeśli odrobinę zmieni się pewne stałe (zamiast Morza Egejskiego – Bałtyk, zamiast Thassos – Gdańsk Brzeźno, zamiast kalmarów – flądra), magia nadal działa! Kolejną różnicą było przeproszenie się z czerwonym winem, którego kiedyś nie lubiłam, a po które w te wakacje sięgałam często i chętnie. Może to kwestia większej dojrzałości, a może po prostu zbyt małej ilości miejsca w lodówce. (Ciepłe białe wino pijam tylko raz w roku – na bankiecie po Warszawskiej Jesieni.) Jak zwał, tak zwał. Zaczęłam wreszcie doceniać czerwone wino.

⚓ Wakacje

fot. Bożena Szuj

Od dziecka rodzice wpajali we mnie, jak ważne jest spędzanie wakacji z dala od miejsca zamieszkania. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Wypoczynek w domu nie jest pełnowartościowym wypoczynkiem, a zmiana otoczenia, zwłaszcza prawopółkulowcom, pomaga nabrać nowej perspektywy, spojrzeć na siebie i swoje problemy z dystansu oraz podładować akumulatory. Tu nie chodzi wcale o drogie wyjazdy w najdalsze zakątki globu. W sprawach istotnych w ogóle bardzo rzadko chodzi o pieniądze. Moja mama, jako dziecko, mieszkając w Zakopanem, na wakacje jeździła do przepięknego pienińskiego Krościenka. To wystarczyło – oderwanie od codzienności, rozłąka z jedną grupą ludzi, spędzanie czasu z inną, możliwość – w perspektywie – zatęsknienia za jedną i drugą.
Zrozumiałam też, że zupełnie tak samo jest w związku. Rozłąki są dla niego bardzo dobre, bo pomagają nam monitorować z różnych stron to, co się w związku dzieje: jak związek na nas wpływa, co nam daje, ile nam zabiera i czy w ogóle zabiera. Mamy szansę za sobą zatęsknić, ale też uświadomić sobie, że związek nas nie definiuje, że mamy poza nim samych siebie.

⚓ Morze czy góry?

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu głupich pytań (bo – zaskoczę Was – one istnieją!) od lat moim faworytem jest:

Wolisz góry czy morze?

– mój faworyt wśród głupich pytań

Żeby w pełni docenić jego idiotyczność, wystarczy je zadać na przykład mieszkańcowi greckiej wyspy Thassos. Czemu nasze odmienne geograficzne położenie miałoby postawienie kogokolwiek przed takim wyborem usprawiedliwiać? Tematowi widzenia świata z perspektywy albo…, albo… poświęciłam wpis „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, więc nie chcę się tu zbyt mocno rozpisywać. Jestem po prostu wielką przeciwniczką robienia ludziom testów jednokrotnego wyboru.
Jako dziecko niemal każde wakacje spędzałam i w górach, i nad morzem. Wyprowadzając się z rodzinnego domu wiedziałam tylko, gdzie nie chcę mieszkać. Po górach właściwie nie chodzę, ale ich widok jest mi potrzebny do życia. Zwłaszcza widok Tatr, których surowość mnie całkowicie uwiodła już dawno dawno temu. Czuję przed nimi respekt. Podobnie jak przed halnym (zwłaszcza odczułam go wtedy, kiedy wyrwał nam starą limbę z korzeniami z ogródka oraz zerwał nam dach z garażu). Przyroda jest potężną siłą i jak byśmy się nie starali oszukiwać sami siebie, że jest inaczej, budując śmieszne betonowe miasta, nie zmienimy tego. 
Ta sama część mnie jest absolutnie zakochana w magii morza. Obserwowanie jego barw o różnych porach dnia przynosi mi ukojenie. Kiedy się morzu oddaję, uzyskuję niewyobrażalny spokój. To nie ono mi go daje, wiem. Ono go tylko wyzwala we mnie; ale jestem na to niesłychanie wrażliwa i otwarta. To zresztą jedna z wielu zalet bycia prawopółkulowcem – czuję wszystko dużo mocniej niż inni, więc moje cowieczorne spacery brzegiem morza były doświadczeniem mistycznym, którego byłam nieprawdopodobnie spragniona. Mimo że mieszkam przecież w górach.

⚓ Magia Bałtyku

fot. Bożena Szuj

Przez wiele, wiele lat morzem, nad które udawałam się najczęściej, było Morze Egejskie. Z prostej przyczyny – moje życie zarówno prywatne, jak i zawodowe, było związane z grecką wyspą Thassos.  Morze Egejskie jest ciepłe, krystalicznie czyste i niewyobrażalnie wręcz piękne. Wydałam na Thassos fortunę na biżuterię z niebieskim opalem, który najbardziej przypominał obłędne egejskie barwy, by mieć choć złudzenie bliskości tego cudu.
Rok temu przez pandemię część wakacji spędzałam również w Gdańsku i dopiero wtedy przypomniałam sobie o obezwładniającej magii naszego zimnego, brudnego, pokrytego sinicami i innymi glonami Bałtyku. (Inna sprawa, że wtedy akurat miałam wielkie szczęście, bo nie dość, że woda była naprawdę ciepła, to jeszcze całkiem, jak na Bałtyk, czysta.)
Tegoroczne wakacje uświadomiły mi, jak bardzo potrzebowałam zarówno odpoczynku i zresetowania się, jak i właśnie Bałtyku. To niepokojące, ale zupełnie przegapiłam ten moment. Aż tu nagle przyszło przemiłe zaproszenie dla mnie i mojego partnera od samego Tymona Tymańskiego na pyszną domową pizzę vel staropolski podpłomyk. Jako że na jedzenie dwa razy mnie namawiać nie trzeba, już następnego dnia, dzierżąc w ręce bilet, zaczęłam się pakować.

⚓ Praktyczno-sentymentalny
przewodnik po Gdańsku

fot. Bożena Szuj

Oczywiście, wbrew tytułowi, nawet się nie pokuszę o próbę obiektywnego opisania Gdańska – moja wiedza jest zbyt mała. Opiszę natomiast szlaki, jakie sobie wytyczyłam i za którymi tak bardzo dziś tęsknię.
Trójmiasto, jak sama nazwa wskazuje łączy trzy zróżnicowane, ale sąsiadujące ze sobą miasta. Tymczasem odnalazłam w sobie automatyczną niechęć do Gdyni (której, nota bene, dobrze nie znałam) na zasadzie kontrastu z miłością od pierwszego wejrzenia do cudownego Wrzeszcza. Co prawda mój partner, będąc chłopakiem z Wrzeszcza, uważa że mądrzy ludzie nie zachłystują się plemiennością, w czym ma oczywiście sporo racji, jednak do Śledzi (jak mówią tu o mieszkańcach Gdyni) pałam, eufemistycznie mówiąc, pewną rezerwą. Jest to prawdopodobnie równie udolne, jak sytuacja opisana w piosence autora najlepszego staropolskiego podpłomyka, jakiego jadłam:

Lechia, Lechia Gdynia!
(oż kurde mole, łeb mi spuchł jak dynia)
Lechia, Lechia Gdynia!
(nawiasem mówiąc, Areczka Gdańsk to kurwa, pizda, świnia)
Lechia, Lechia pany!
to nic, że mózg wstrząśnięty i zęby wyłamane!
Lechia, Lechia pany!
ja leję na trepanację i żuchwę zgruchotaną!

 

Ale trudno. Muszę z tym żyć. Wracając do jednego z najpiękniejszych Polskich miast, jakim bez wątpienia jest Gdańsk, jestem absolutnie oczarowana i ujęta jego magią. Trochę mi co prawda zajęło zrozumienie lokalnego sposobu myślenia i dziś już wiem, że jeśli ktoś, będąc w Gdańsku powie nam, że jedzie do Gdańska, to wcale nie postradał zmysłów, lecz ma na myśli wycieczkę do ścisłego centrum. Wrzeszcz to Wrzeszcz, Oliwa to Oliwa, Brzeźno to Brzeźno, a Gdańsk to Gdańsk (mimo że administracyjnie wszystkie te miejsca znajdują się w Gdańsku). Trzeba też uważać, żeby nie nazwać przez przypadek centrum Gdańska rynkiem, starówka też się niestety, z tego, co mi się udało ustalić, nie obroni. „Moją dzielnią” stał się charyzmatyczny stary Wrzeszcz sąsiadujący z przepiękną historyczną Oliwą. Ta cudownie zielona dzielnica  jest doskonałym miejscem dla każdego, kto lubi spokój i ciszę, a równocześnie chce mieć łatwy i szybki dojazd zarówno do centrum, jak i na plażę. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Trójmiasto położone jest na terenach górzystych, więc w całości obfituje w przeurocze uliczki wijące się w dół i w górę, co przywodzi mi na myśl Thassos, Los Angeles i San Francisco równocześnie.

  • GDAŃSK: GDZIE SPAĆ?

Kiedy pytają mnie, który apartament w Gdańsku wynająć, odpowiadam: Zamenhofa 17 we Wrzeszczu. Nieprzyzwoicie wręcz tani, urządzony ze smakiem, doskonale zaopatrzony. Warto w tym miejscu wspomnieć o pięknej, wygodnej łazience z dużą, wysoko zamontowaną umywalką. (Sama nie jestem wysoką kobietą, bo mierzę tylko 169 cm, ale łazienkowym przekleństwem są wszelkie umywalki, sięgające mi zazwyczaj do kolan.) Dzięki maleńkiemu, ale jednak aneksowi kuchennemu, można być przez cały pobyt całkowicie niezależnym kulinarnie od wszelkich restauracji. Kolejnym z jego plusów jest omówiona wcześniej doskonała lokalizacja: mamy blisko i do przystanków (tramwajowych i autobusowych), z których w 20 minut dostaniemy się do ścisłego centrum, i do pięknego, nowoczesnego osiedla Garnizon, gdzie oprócz szerokiego wachlarza przeróżnych restauracji i kawiarni – gdybyśmy jednak zechcieli z nich skorzystać – znajdziemy też pokaźną liczbę Żabek, Biedronkę oraz aptekę.
Dla miłośników polskiej sceny alternatywnej ciekawostką będzie fakt, że w garażu domu, w którym mieści się polecany przeze mnie apartament, rozpoczynał swoją działalność najpierw zespół Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem słynna Miłość.

  • GDAŃSK: GDZIE ZJEŚĆ?

Czasy nie sprzyjają codziennemu stołowaniu się podczas wakacji w restauracjach. Tym lepiej wiedzieć zawczasu, gdzie warto zjeść, żeby po tym długo wyczekiwanym wydarzeniu, jakim jest wyjście na obiad na miasto nie pozostał niesmak. Moim zdecydowanym faworytem jest Zagroda Rybacka w Brzeźnie. Udało mi się (podczas obydwu pobytów) spróbować wszystkich dostępnych w karcie dań rybnych i mogę je śmiało polecić. Co więcej, nawet wegetarianin znajdzie tam coś dla siebie: penne wegetariańskie z rukolą, pomidorem, cukinią, papryką i tłoczoną na zimno oliwą warte jest grzechu! Wszystkie serwowane potrawy są świeże i pyszne. Na wspomnienie zasługują też znakomite desery i kawa mrożona oraz najlepsza jaką w życiu piłam domowa lemoniada.
Dania, w których cena jednego składnika zależy od jego wagi, mogą nastręczać pewnych problemów, kiedy przychodzi do płacenia. Przemiła i fachowa obsługa Zagrody Rybackiej tak precyzyjnie podaje dostępne w danym dniu wagi ryb, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zapłacić więcej niż wyliczyłam.

  • GDAŃSK: KOMUNIKACJA MIEJSKA

Moją codzienną trasą była Zamenhofa – Brzeźno i Jelitkowo – Zamenhofa. Do plaży w Brzeźnie mam dużą słabość, mimo że nie jest z pewnością najpiękniejszą z polskich plaż. Ma jednak coś, co mnie urzeka. Na ogół rano jeździłam się opalać i czytać na plaży,  a wieczorem przyjeżdżałam znowu do Brzeźna i szłam brzegiem morza ok. 3 km do Jelitkowa, którego – muszę przyznać – nie lubię. Spacer brzegiem morza o zachodzie słońca jest naprawdę piękny (kilka razy zdarzyło mi się nawet popływać), ale już cała ta smutna, odpustowa część promenady Jelitkowa z dyskoteką dla seniorów mnie dołuje, więc starałam się zawsze tak zaplanować swój spacer, żeby wracać nią prosto na pętlę tramwajową już po ciemku, kiedy jest mało ludzi i czuję się najbezpieczniej.
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej, najlepiej ściągnąć sobie na telefon aplikację Jak dojadę i przez nią kupować bilety jednorazowe  lub – zwłaszcza jeśli mamy w planie przemieszczanie się po całym Trójmieście – trzydobowe. Jest wtedy taniej. Jednak jeśli interesuje nas bilet dobowy wyłącznie na autobusy i tramwaje w Gdańsku, lepiej go kupić w automacie lub kiosku, bo dobowy kupowany przez aplikację jest droższy.

Wrażliwych na sytuacje finansowe u bliźnich uspokajam, że tradycyjnie nie jest to wpis sponsorowany i z żadnej z powyższych reklam nie czerpię profitów.

💋 Kobieta

fot. Bożena Szuj

Jak niedawno pisałam, zaczęłam wreszcie odkrywać i doceniać w sobie kobietę. To pomogło mi też lepiej zrozumieć siebie samą. Tegoroczne wakacje były dla mnie nie tylko wyjazdem do partnera i nad Bałtyk. Były też, a może nawet przede wszystkim, fascynującą podróżą w głąb siebie. Aspektu kobiecości w moich rozważaniach nie mogło więc zabraknąć…

⚓ Gdynia

fot. Bożena Szuj

Przy nobliwym Gdańsku i rozrywkowym Sopocie Gdynia jest jedyną posiadaczką rodzaju żeńskiego. Postanowiłam ją więc trochę odczarować i w końcu zwiedzić. Trafił mi się najlepszy z możliwych przewodników – mój prywatny partner, który nie dość że sam ma w życiorysie gdyński epizod, to jeszcze jest kopalnią architektonicznej wiedzy. Po zobaczeniu urokliwych, przywodzących mi na myśl ukochany Wrzeszcz Działek Leśnych, dość podłych zaułków ulicy Morskiej (zwiedzanych za to ślicznym zabytkowym trolejbusem), oszałamiającej Alei Piłsudskiego, iście zachodniego Bulwaru Nadmorskiego, przeuroczej Kamiennej Góry i robiącego wrażenie (zwłaszcza szerokością ulic) centrum, a także po zjedzeniu doskonałej pizzy w godnym polecenia Ankerze i wypiciu wyśmienitej mrożonej kawy w kultowej kawiarni Mariola, mogę z czystym sumieniem napisać, że choć nie chciałabym się do Gdyni przeprowadzić, jest ona z pewnością ciekawym, różnorodnym miastem, które od czasu do czasu lubiłabym odwiedzić.
Myślę, że z Gdańskiem i Gdynią jest trochę jak z Europą i Ameryką Północną. Ameryka urzeka nas swoją świeżością, bardzo w gruncie rzeczy krótką historią, więc też brakiem uwikłania w śmiertelnie poważne konwenanse (oczywiście piszę to trochę z przymrużeniem oka nNi i w dużym bardzo uproszczeniu). Z drugiej strony nie ma i długo mieć nie będzie dostojeństwa Starego Kontynentu, które nabywa się z wiekiem. Odcięcie się od tradycji jest zawsze niezwykle nęcące, ale potrafi też pozostawić dziwny rodzaj niedosytu.
Wycieczka po Gdyni mnie zachwyciła, ale też zmęczyła. Jednak nie na tyle, by wieczorem nie odkryć nowych zakamarków Wrzeszcza, a w tym obłędnej ulicy Ojcowskiej i Krętej. Dobrze było znaleźć się po wszystkim w domu…

fot. Bożena Szuj

⚓ Duchowość

fot. Bożena Szuj

Samotne leżenie na plaży w ciągu dnia, wchodzenie do morza (kilka razy udało mi się popływać, choć woda była chłodniejsza niż rok temu) i czytanie FabJulus podczas opalania pleców przynosiło mi przyjemne odprężenie. Kanapki, a zwłaszcza ugotowane młode ziemniaczki z ziołami i własnym sosem serowym nigdzie nie smakują lepiej niż na plaży. Chyba. Jeśli chodzi o nagromadzenie ludzi, nie było aż tak źle, ale nie odważyłabym się też wyjąć z uszu słuchawek. Niesłyszenie bliźnich jest swego rodzaju błogosławieństwem. Jednak dopiero moje niemal codzienne samotne wieczorne spacery plażą były dla mnie najistotniejsze. Przede wszystkim – w niezrozumiałym przeciwieństwie do innych wyjść w pojedynkę – czułam, że to czas, który rezerwuję tylko i wyłącznie dla siebie. Czas, w którym kieruję całą swoją uwagę w głąb siebie, nie rozpraszając się niczym. Na uszach miałam, tradycyjnie, słuchawki, ale na czas spaceru włączałam do znudzenia (od lat nad Bałtykiem tę samą) debiutancką płytę Tracy Chapman. Jej dźwięki z delikatnym akompaniamentem fal po pierwsze skutecznie zagłuszały wszelkie odgłosy z zewnątrz, a po drugie pomagały mi się wyciszyć. Ktoś mógłby spytać, czy nie byłoby romantyczniej, chodzić na spacery brzegiem morza z ukochanym. Być może byłoby, ale na pewno nie z moim! Jakiekolwiek wyjście na brzeg morza z tym moim Męskim Darem Niebios jest jak wybór na towarzysza spaceru Adasia Miauczyńskiego z „Dnia Świra”:

Nie dość, że wszędzie piach i woda, to jeszcze ten je…ny spadek, że nie idziesz prostopadle do ziemi, tylko pod kątem, jedna noga niżej, druga wyżej, k…, ja pier…lę!

– mój Ukochany, spacerując ze mną brzegiem morza pierwszy i równocześnie ostatni raz

Tym bardziej doceniam, że poświęcił się, robiąc mi naprawdę piękną sesję zdjęciową, którą zilustrowałam dzisiejszy wpis, jak również, że któregoś pięknego wieczoru podjechał do mnie na rowerze, żebym, zostawiając mu swoje rzeczy, mogła spokojnie popływać, a potem się przebrać i ruszyć dalej. Obserwowanie niesamowitego zachodu słońca z wody było dla mnie kolejnym przeżyciem mistycznym. Na ogół zresztą po powrocie z mojej morskiej wyprawy, wybierałam się, nocą, na kolejny, krótszy spacer po Wrzeszczu, już z partnerem. Jednak te plażowe pomagały mi się odciąć od niezdrowego definiowania się poprzez swój związek (do czego mam niestety skłonności) i odzyskać łączność z rdzeniem siebie samej. To wbrew pozorom nie zawsze musi być przyjemne. Nasz umysł, kiedy się czegoś boimy lub z czymś sobie nie radzimy, robi dużo, żeby odwrócić od tego naszą uwagę (na ogół naskakujemy wtedy na innych). Przez 3 kilometry z Brzeźna do Jelitkowa co wieczór postanawiałam się mierzyć ze wszystkim, co się we mnie kłębiło. Oswoić to i – nie oceniając się – pozwolić sobie na wszystkie emocje, które w sobie zaobserwowałam. Gdybym nie była zrażona do tego słowa, nazwałabym to modlitwą. Gdyby nie to, że nie umiem, nazwałabym to medytacją. Tak czy siak, moje wieczorne wędrówki brzegiem morza miały głębszy, duchowy wymiar.

⚓ Przemoc

fot. Bożena Szuj

Jeszcze kilka lat temu, gdybym, klasyfikując podrozdział „Przemoc”, miała do wyboru rozdziały: „Wino”, „Kobieta” i „Śpiew”, umieściłabym go bez mrugnięcia okiem w „Winie”. Moje długoletnie współuzależnienie sprawiło, że zaczęłam doszukiwać się w alkoholu odpowiedzialności za całe zło uzależnienia. Co jest oczywiście bardzo niedojrzałe. Ani alkohol (w kontrolowanej ilości), ani jedzenie, ani seks, ani nawet niektóre narkotyki (również w kontrolowanej ilości i oczywiście nie wszystkie, więc tu lepiej jednak uważać) nie są problemem. Problemem jest pustka, którą ludzie próbują zapełnić przy ich użyciu. Jeśli nie umiesz żyć sam ze sobą i przechodzisz z rąk do rąk, z jednego związku w drugi, to masz taki sam problem, jak każda inna uzależniona osoba, nawet jeśli czujesz się od niej lepszy, bo nie sięgasz po żadne używki.
Dziś umieszczam podrozdział „Przemoc” w rozdziale „Kobieta”, po pierwsze, dlatego że jak wszystkie pozostałe podrozdziały ma rodzaj żeński, a po drugie, dlatego że pojawiła się w moich rozważaniach wcale nie – jak bywało kiedyś – za sprawą alkoholu, lecz mojej wnikliwej obserwacji już z tej drugiej, bezpiecznej strony. Konfrontacja była mi potrzebna.
Pewnego dnia nawarstwiło się kilka niezależnych od siebie czynników, które obudziły we mnie przykre wspomnienia. Rano czytałam książkę o przemocy, potem ktoś próbował użyć wobec mnie manipulacji, co przypomniało mi, że kiedyś tkwiłam w relacjach opierających się właśnie na niej, jeszcze potem czyjś niewinny żart poruszył moją czułą strunę, a do tego doszło kilka tragicznych historii opowiedzianych mi w ostatnim czasie. Przy typowej, książkowej wręcz zagrywce psychopaty, złapałam się na automatycznym wejściu w rolę, której już dawno nie odgrywałam. Przywdziałam pancerz, całkowicie ukrywając swoją prawdę i dokonując postanowień dotyczących relacji z osobą krzywdzącą (na żarty? dla zbadania moich granic? z głupoty? z powodu używek?), kompletnie skreślając ją z roli jakiegokolwiek partnera. Nie omawiając z nią już niczego.
Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, że ludzie rzadko kiedy nawet przewyższający mnie inteligencją, potrafią tak skutecznie mnie zamknąć. Sprawić, że zastygam, nie pokazując im żadnej z przeżywanych emocji, bo podskórnie czuję, że to będzie dla nich pożywką. Wiem, że czuję dobrze, jednak czy to powód, by postępować wbrew sobie i uśmiechać się, kiedy chce mi się płakać, a potem stosować pasywną agresję wymierzaną na zimno? A tak właśnie zawsze, kiedy ktoś zaczyna ze mną swoje gry, robię. Nie lubię siebie takiej i nie lubię dawać innym władzy nad sobą (a postępowanie wbrew sobie – nawet, jeśli to jedyne, co nas może w danym momencie uchronić – jest rodzajem oddawania innym władzy). I na to jeszcze nie umiem znaleźć rozwiązania. Mój partner i prywatny rycerz w jednej osobie, jak ktoś mnie skrzywdzi, zadaje mi cudowne, podnoszące na duchu i wskrzeszające we mnie resztki romantyzmu pytanie:

Czy mam mu spuścić wpierdol?

– pytanie, jakie mi zadaje partner, kiedy ktoś mnie skrzywdzi

Na ogół nie korzystam jedynie z powodu własnego ego, które podpowiada mi, że nie jestem małą dziewczynką, żeby się wyręczać kimkolwiek w załatwianiu swoich własnych spraw. Ale… dając się w sobie zamknąć, zachowuję się dokładnie jak mała dziewczynka właśnie. I można powtarzać frazę, w jaką do niedawna sama jeszcze wierzyłam, że przemoc nie jest rozwiązaniem, ale prawda jest taka, że w niektórych wypadkach szybka i zdecydowana reakcja na przemoc w postaci załatwienia czegoś pięścią (lub skuteczne postraszenie, że jest się na to gotowym) kończy sprawę definitywnie. Czy jest to prymitywne? Jak najbardziej! Czy jest to zdrowe? W niektórych wypadkach tak. W przemocy (każdej) najgorsze są nie same przemocowe incydenty (choć te są oczywiście straszne), lecz wytwarzanie się bardzo skomplikowanego mechanizmu ofiara – kat, do którego można nie dopuścić tylko, nie dając się wepchnąć w rolę ofiary. Zapewniam, że wychodzenie zarówno z roli ofiary jak i kata jest długotrwałym i bolesnym procesem.
Nie umiem jeszcze w pięści, ale za to umiem w słowa. I to ja sama muszę stać się swoim rycerzem.

⚓ Kontrola, ale wyłącznie nad sobą

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu strasznych historii o przemocy, które słyszałam niedawno, chyba mimo wszystko najgorsze (choć nie tak „efektowne” jak podnoszenie ręki na ciężarną kobietę czy szarpanie jej na oczach dziecka) dotyczyły przemocy w białych rękawiczkach, dokonywanej na ogół przez kobiety i na mężczyznach, czyli obsesyjnej kontroli partnera. Kontroli w majestacie chorej definicji prawa żony. Kontroli usprawiedliwianej „troską”, „pomocą” oraz – moje ulubione! –  „miłością”. Nie ma nic bardziej toksycznego od pomysłu, że można jakiegokolwiek człowieka (nie tylko partnera) kontrolować i pilnować. Pomysłu, że można mu czegokolwiek zakazać lub cokolwiek nakazać, że można go szpiegować oraz tresować, jak zwierzę, przy pomocy seksu. Mrożą mi krew w żyłach podwójne standardy, które – jako społeczeństwo – wyznajemy. Mężczyzna traktujący w ten sposób kobietę jest, słusznie, uznawany za tyrana. Kobieta traktująca w ten sposób mężczyznę jest uznawana za mądrą, przebiegłą, „potrafiącą sobie chłopa ustawić”. Bo powszechnie wiadomo przecież, że „żeby chłop nie zdradził – trzeba go pilnować”, a co za tym idzie, „jeśli zdradza, to wina baby, bo nie upilnowała”. I naprawdę pokaźna liczba kobiet woli się poniżać tkwieniem w relacji z kimś, kogo traktuje jak upośledzonego Neandertalczyka, któremu trzeba założyć smycz i kaganiec, zamiast szukać partnera, który będzie dla niej dobry z własnej i nieprzymuszonej woli; ale obsesyjny lęk przed zdradą czy opuszczeniem najczęściej wiąże się właśnie paradoksalnie ze skłonnością do zdrady i opuszczenia.

🎤 Śpiew

fot. Bożena Szuj

Przez wiele lat miałam sporą trudność ze zdefiniowaniem swojej relacji z muzyką i śpiewem. Nigdy nie czułam się sprawną wokalistką, nie miałam też specjalnych ambicji, by się taką stać. Śpiewanie tych samych piosenek mnie nudzi. Fascynuje mnie natomiast stwarzanie nowych brzmień, budowanie głosem przestrzeni, opowiadanie harmoniami historii – głos jest jedynie narzędziem. Śpiewanie ze sobą samą na głosy, które lubię najbardziej, jest dla mnie głębokim, duchowym przeżyciem. Kiedyś łatwo mnie było wpędzić w poczucie beznadziejności, krytykując – czasem nawet słusznie – moje wokalne błędy. Dziś wreszcie zrozumiałam, że moim największym atutem nie jest wcale głos, tylko słuch. Czułam się więc niezwykle zaszczycona, kiedy docenił go mój harmoniczny Guru, Tymon Tymański.

⚓ No to Boto!

fot. Bożena Szuj

Czuję się zwierzęciem studyjnym, natomiast scena nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Nie, żeby mnie onieśmielała czy stresowała. Miałam kilka zespołów, śpiewałam w chórze gospel, lubię, kiedy ludzie na mnie patrzą (wolę, kiedy patrzą niż kiedy próbują ze mną rozmawiać). Jednak – jak w przypadku śpiewania wciąż tych samych piosenek – występowanie wydawało mi się zawsze trochę nudne.
Rok temu mój partner pokazał mi Boto – sopocki teatr, w którym od kilku już lat raz w tygodniu odbywają się Bluesowe Poniedziałki – teatr udostępnia scenę, mikrofony, wzmacniacze i instrumenty, żeby każdy z zainteresowanych mógł sobie poimprowizować. Partner, będący perkusistą, gra tam od dawna. Jestem mu niezwykle wdzięczna, że wprowadził mnie w ten cudowny świat – od razu zawiązałam sporo znajomości, a nawet przyjaźni z jego koleżankami i kolegami. Muzyka naprawdę łączy. Rok temu odważyłam się tylko dwa razy wyjść na scenę, prosząc muzyków o zagranie konkretnej piosenki, którą mogłabym zaśpiewać. Improwizacja jest dla mnie nowym, nieznanym lądem. Jeśli lubię mieć nad czymś obsesyjną kontrolę, to są tym dźwięki wydobywające się z moich ust. W Boto (gdzie mam niestety sporo zastrzeżeń do realizacji dźwięku podczas jamów) nie ma o tym nawet mowy. Połowy, stojąc przed mikrofonem, nie słyszę, a przez drugą połowę nie jestem się w stanie przekrzyczeć. Jednym słowem, idealne (bo trudne) warunki do tego, żeby nauczyć się kontroli nad swoim głosem. W tym roku bardziej otworzyłam się na występowanie, bo to mnie uczy, gdzie dokładnie i z czym mam jeszcze problem. Okazuje się więc, że moje piękne nadmorskie wakacje służyły mojemu samorozwojowi w każdym aspekcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję najbardziej wstrząsającej piosenki Tracy Chapman z jej debiutanckiej płyty, czyli „Behind the wall”. Tekst, którego tłumaczenie zamieszczam poniżej, dotyka tematu, który poruszyłam też w dzisiejszym wpisie. Tracy opowiada historię w ascetyczny, surowy sposób. Ja… słyszę głosy…

Za ścianą
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
I podniesione głosy zza ściany
To kolejna bezsenna noc dla mnie
Nie będzie dobrze dzwonić
Policja zawsze jest  za późno,
Jeśli w ogóle
A kiedy przyjechała
Stwierdziła, że nie może interweniować
w rodzinne spory
między mężczyzną a jego żoną
Kiedy wychodziła,
Łzy napłynęły jej do oczu
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
Aż cisza zmroziła moją duszę
Modliłam się, żeby to był zły sen,
Kiedy zobaczyłam na ulicy karetkę
Policjant powiedział:
„Jestem tu, żeby pilnować porządku
Kiedy tłum się rozejdzie,
Myślę, że możemy wszyscy pójść spać”