„Reniferek”

scenariusz: Richard Gadd
reżyseria: Josephine Bornebush, Weronika Tofilska
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2024

pełny opis filmu wraz z obsadą

Czerwony plakat miniserialu „Reniferek” na Netflixie omijałam (dzisiaj widzę zresztą, że nie oddaje sensu tego filmu tak dobrze, jak ilustrujący moją recenzję granatowoszary). Dopiero kiedy kilka osób, z których gustem się liczę, zaczęło namawiać do jego obejrzenia, bez specjalnej ekscytacji zaproponowałam Partnerowi rozłożony na dwie części seans. Już po kilku minutach pierwszego odcinka wiedzieliśmy, że to naprawdę dobra produkcja, natomiast to, w jaką stronę serial się rozwinął, jak trudnych dotknął wątków, jak niepostrzeżenie rozbebeszył najbardziej bolesne zakamarki ludzkiej psychiki, wgniotło nas w ziemię. Ostatnim serialem, po wyłączeniu którego długo razem płakaliśmy, była „Informacja zwrotna”. I jeśli ktoś po tym wstępie nie jest ciągle pewien, czy jestem za czy przeciw, spieszę wyjaśnić: „Reniferek” to dzieło wybitne. W sposób bezkompromisowy, ale też niepozbawiony specyficznego i smakowitego poczucia humoru, porusza temat, którego nikt jeszcze nigdy w tak brutalny sposób w serialu nie przedstawił.

W wielu recenzjach opis fabuły sprowadza się do problemu stalkingu. Główny bohater, Donny Dunn (w tej roli pomysłodawca serialu, autor scenariusza oraz… człowiek, którego losy widzimy na ekranie – Richard Gadd) próbuje swoich sił w stand-upie, a że wychodzi mu to dość słabo, dorabia równocześnie jako barman. Jego uprzejmy gest wobec sympatycznej klientki Marthy (doskonała Jessica Gunning) nieoczekiwanie zostanie przez nią odebrany jak zachęta do długiego, wyczerpującego stalkowania głównego bohatera. Tak, jest to – starając się nie spoilerować – część fabuły serialu. Jednak… serial nie jest o stalkingu. Nie jest też o (dosyć przerażającej) obsesji Marthy. Gadd, jak rasowy terapeuta, rozkłada na czynniki pierwsze samego siebie. Kluczowym jest tu pytanie:

Która część mnie spowodowała, że cała ta sytuacja w ogóle mogła się zdarzyć?

Stalking jest w tle, ale na pierwszym planie widzimy coś znacznie groźniejszego – widzimy człowieka o tak niskim poczuciu własnej wartości, że pozbawionego jakichkolwiek granic. Nie zgodzę się z recenzjami, w których Donny nazywany jest „mrukowatym” czy „słabym”. Nie zgodzę się też z recenzjami, w których nazywany jest beznadziejnym komikiem. (I nie dlatego, że mi w trakcie niektórych jego żartów na scenie – podobnie jak milczącej publiczności – nie wybijał żenadometr. Wybijał.) To, że przez wielu mógł być postrzegany jako pesymistyczny słabeusz bez poczucia humoru ma źródło w jego ogromnej niepewności siebie. Ja Donny’ego odebrałam jak dobrego, wrażliwego, życzliwego, fajnego faceta, a jego żarty sytuacyjne – więc takie, które nie były wcześniej przygotowane – były wręcz znakomite. Mój Partner zauważył, że Donny był na scenie żenujący, kiedy zjadała go trema. Trema jest tym, co osobie pewnej siebie i własnej wartości dodaje skrzydeł (nawet, jeśli ją początkowo zjada). Ale u niego nie miało co zagrać, bo nieistniejąca pewność siebie i własnej wartości sprawiały, że za wszelką cenę chciał się podobać. Każdemu. Określało go tylko to, co z zewnątrz, nigdy to, co miał w środku, bo tam czuł pustkę. Za mocno się starał, w głębi duszy nie wierząc, że mu wyjdzie. Nie wierząc, że jest niezły. Jednak kiedy całkowicie odpuszczał, widząc katastrofę, jaka się właśnie na scenie wydarza, wychodziły mu najlepsze kwestie. Czy jest to postać autodestrukcyjna (co wielu recenzentów i komentujących doprowadziło do szału)? Jak najbardziej! Ale… nie tylko.
Bronię Donny’ego, a tak naprawdę Richarda Gadda, bo… odnajduję się w jego rysie osobowości. Zobaczenie na ekranie, do czego stawianie wszystkich innych na pierwszym miejscu może doprowadzić, było dla mnie wstrząsające. Wstrząsające, ale i terapeutyczne. Moja pewność siebie i poczucie własnej wartości również długi czas były na minusie. Praca autoterapeutyczna podniosła je do zera, ale nadal nie dostrzegam własnych granic, nie umiem ich więc jasno komunikować. Brak asertywności dostałam podobno w pakiecie z ADHD, ale reszta jest efektem złego wychowania. Złego, czyli nieprzygotowującego do dorosłego samodzielnego życia, w którym znamy swoją wartość, stawiamy granice i jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Ktoś sterapeutyzowany może nie rozumieć, czemu Gadd wszystkich wokół usprawiedliwia (i czemu ja w tej recenzji usprawiedliwiam jego). Otóż robi to nie tylko dlatego, że nauczył się używać własnych traum i w jakiś masochistyczny sposób go do ich odtwarzania ciągnie, ale też dlatego… że pod tym złym wychowaniem, pod brakiem granic kryje się dobry, wartościowy człowiek, który widzi i rozumie znacznie więcej niż inni. Na mojej terapii grupowej w pewnym momencie stałam się niemal memiczna – czegokolwiek ktoś by nie powiedział, ja „rozumiałam”. Ale tak było w moim życiu zawsze. Zawsze od kiedy pamiętam. Ktoś zaburzony w złości krzywdził dziecko – rozumiałam. Ktoś niekontrolujący swojej złości zgwałcił – rozumiałam. Wielu psychiatrów do dziś ma problem ze zrozumieniem tzw. samobójstwa rozszerzonego. (Zwłaszcza, kiedy niedoszły samobójca sam przeżyje.) Ja, kończąc podstawówkę, musiałam i taką sytuację zrozumieć, tracąc w wyniku brutalnego morderstwa nie tylko kogoś z rodziny, ale też zrozumienie w oczach tych, którzy od sprawcy czynu się odwrócili. Trzeba pomagać. Trzeba rozumieć. Oprawcy w końcu niemal zawsze są również ofiarami (choroby, zaburzenia, złego środowiska czy traum z dzieciństwa). Byłam bezdenną studnią zrozumienia dla wszystkich degeneratów tego świata. I co najlepsze – ja ich postępowanie rozumiałam naprawdę. To nie były czcze deklaracje. Wiedziałam dużo o chorobach, zaburzeniach, budowie mózgu i wynikających z niej możliwościach, ale i ułomnościach. Wspaniale mieć taką osobę koło siebie, prawda? Ale wiecie, co jest jeszcze wspanialsze? Manipulowanie nią! Gadd w pewnym momencie mówi, że „jest lepem na muchy na takie sytuacje”. Tak, jest. Zaryzykuję nawet tezę, że wszyscy ci, których główny bohater tak bardzo drażnił, dla których był tak irytująco autodestrukcyjny czy wręcz odpychający – czyli osoby ferujące łatwe sądy, patrzące na świat w czarno-białych barwach – noszą w sobie narzędzia, by móc osobą jego pokroju manipulować. Oczywiście nie są tego świadomi i oczywiście nie oznacza to, że – gdyby kogoś takiego spotkali – koniecznie by z tego skorzystali. Jednak są w stanie. Z kolei widzowie wstrząśnięci, współczujący, zdruzgotani i nieco do Gadda podobni dostrzegają zagrożenia, o których jest ten serial.  Bo największym zagrożeniem dla Donny’ego jest niesterapeutyzowanie Donny’ego. To nie świat zewnętrzny jest straszny (chociaż czasami bywa). Pogrążyć może nas tylko to, co jest w nas samych – m.in. przyzwolenie na zło i przemoc, rozgrzeszanie czynów ewidentnie złych, łączenie ludzi i ich czynów w jedno, a co za tym idzie nieumiejętność rozdzielenia złego czynu od człowieka (czasem nie do końca złego), który go popełnił.
Słabością Donny’ego/Gadda nie jest więc – jak myślą niektórzy – jego empatia wobec własnych oprawców, czy jego dostrzeganie człowieczeństwa wszędzie tam, gdzie inni stawiają krzyżyk. Jego słabością jest brak tak samo dużej empatii dla siebie, dostrzegania człowieczeństwa w sobie. Gdyby siebie kochał, gdyby rozumiał, że jest wartościowy i wystarczający, gdyby zbudował pewność siebie i wiarę w swoje możliwości, szybko odkryłby swoje granice. A empatia i miłosierdzie (tego słowa użyłam w swoim życiu opisując tylko jednego człowieka – mojego tatę) pomogłyby mu sprawnie, więc asertywnie je komunikować. Ktoś mądry powiedział mi niedawno, że Polacy mają gigantyczny problem z odróżnieniem asertywności od arogancji. I że arogancja jest zła, bo sztucznie odcina nas od lęku, który musimy poczuć, jeśli chcemy być naprawdę odważni. Tymczasem asertywność zakłada przeżycie wszystkich swoich emocji i wynikającą z tego komunikację bez przemocy. Komunikację, w której zaopiekowane są wszystkie strony. Mam wrażenie, że gdyby Gadd był arogancki, nikt nawet nie zauważyłby tego, jak niskie jest jego poczucie wartości. Na pewno też nie uchodziłby za słabego. Wielu umknęłoby sedno jego osobistego dramatu czy też serii dramatów. Dramatem nie jest więc to, że on rozumie, że empatyzuje. Dramatem jest to, że nie został wyposażony – ani w rodzinnym domu, ani na późniejszych etapach życia – w żadne narzędzia, które pomogłyby mu się obronić przed wchodzeniem sobie na głowę tym, których rozumiał. O ile dobry chirurg nie musi być wyjątkowo empatyczny, a wręcz często pomaga mu w wykonywaniu pracy lekki rys psychopatyczny, o tyle np. dobremu terapeucie empatia jest do pracy niezbędna. Jednak ma on regularne superwizje, sam jest po terapii, ma też wiedzę, która pomaga mu się uporać z trudnymi doświadczeniami swoich pacjentów i oddzielić je od swojego życia prywatnego. Zastanówmy się, jak doskonałym terapeutą mógłby być Gadd (przypomnijmy sobie język narracji serialu – zobaczmy, jak wnikliwym jest obserwatorem ludzkiej psychiki), gdyby tylko zbudował w sobie miłość własną. Gdyby przezwyciężył kierujący nim lęk, odrzucił negatywne i nieprawdziwe poglądy na swój temat – w końcu nikt nie jest tylko głupi, beznadziejny, nienadający się do niczego, przegrany i żałosny. Gdyby z pokorą przyjął się takim, jaki jest, zrozumiał, że w każdym momencie swojego życia jest wystarczający, wybaczył sobie pogardę dla samego siebie. W roli ofiary tkwi się z wielu powodów. Wbrew pozorom nie jest wcale aż tak niewygodna, jak się może zdawać. Alternatywą jest wzięcie za siebie odpowiedzialności, a to znacznie, znacznie trudniejsze i bardziej przerażające.
Richard Gadd po przeżyciu tylu trudnych momentów (na własne czy nie własne życzenie – nieistotne), znalazł w sobie siłę nie tylko, żeby wyjść z roli ofiary, ale też, żeby napisać fantastyczny, elektryzujący scenariusz, doprowadzić do powstania znakomitego miniserialu i jeszcze na dodatek doskonale zagrać w nim samego siebie. Jeśli tak postępuje człowiek „słaby”, to chciałabym kiedykolwiek odnaleźć w sobie taką słabość.

P.S. A na deser zwiastun serialu.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

ADHD – mam i ja!

fot. Marianna Patkowska

Partner wybył mi w Polskę (nie, nie w takim sensie!) i zostałam na kilka tygodni słomianą wdową. A jak najlepiej uczcić samotnie spędzane Walentynki? Otóż to! Wizytą u psychiatry marzeń i diagnozą, która ostatecznie rozwikła najtrudniejsze zagadki naszego życia i sprawi, że wszystko połączy się ze wszystkim. (Czyli tak, jak mój nadwydajny mózg lubi najbardziej!) Mam ADHD. To już nie domysły, dreszcze przy oglądaniu wykładów dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka wywołane wrażeniem, że mnie opisuje, silna intuicja, że „to to”, kiedy natknę się na jakikolwiek filmik o tym zaburzeniu czy podskórne przekonanie, że „chyba to mam”. To medyczna diagnoza poprzedzona testem z psychologiem i długim wywiadem z psychiatrą. Ale zacznijmy od początku.

fot. Marianna Patkowska

Moda na ADHD

fot. Marianna Patkowska

Chociaż to w sumie nie będzie sam początek. Do początku jeszcze przejdziemy. Nie będzie to początek, ale bardzo istotny punkt zwrotny. Kiedy słyszę o „modzie na ADHD”, to aż mną telepie. To coś równie mądrego jak „moda na depresję”, o której swego czasu w mediach wypowiadała się pani Magdalena Środa. Nawet, kiedy panuje wirus i ludzie tłumnie zapadają na przeziębienia, nikt nie wspomina o „modzie na anginę”. Pamiętam, jak chyba w okolicach przełomu wieków, niemal wszystkie przypadki śmierci wśród znajomych w kwiecie życia były spowodowane nowotworem. Kiedy ktoś bliski chorował (a dużo bliskich chorowało), łączyło się to z gigantycznym lękiem o jego życie. Czy było to spowodowane zbyt późną wykrywalnością raka? A może zbyt małą świadomością, jaką można stosować profilaktykę? Z pewnością duża zachorowalność łączyła się ze stanem wiedzy medycznej. Już nigdy później nie spotkałam się z tak dużą liczbą chorych w tak krótkim czasie, a z kolei tym, których nowotwór dotknął, częściej udawało się wyzdrowieć. Jednak czy komukolwiek wpadłoby do głowy coś tak absurdalnego, jak stwierdzenie, że ludzie chorzy na tę ciężką i niebezpieczną, często śmiertelną, chorobę są „modni”? Że jest ona „modna”? To niesłychanie niestosowne, co chyba wszyscy czują. Natomiast ADHD, które śmiertelne nie jest (za to towarzyszy nam od urodzenia do śmierci) jest zaburzeniem niezwykle utrudniającym, a czasem wręcz uniemożliwiającym tzw. normalne życie. Bez gruntownej psychoedukacji wspomaganej odpowiednimi lekami, pacjenci dotknięci ADHD są bezradni i często skazani na ogromne cierpienia i porażki w swoim życiu. A przede wszystkim… skazani na niezrozumienie.
Tak więc owszem, temat zdrowia psychicznego, a wraz z nim ADHD wykrywanego późno, bo u ludzi już dorosłych jest rzeczywiście popularny. Mówi się i pisze o nim znacznie więcej niż kiedyś. W związku z tym osoby dotknięte tym zaburzeniem coraz liczniej zgłaszają się na testy i badania, a co za tym idzie, otrzymują diagnozę: stwierdzenie lub wykluczenie ADHD. Jednak owa popularność tematu nie sprawia, że zdrowi ludzie szturmują gabinety psychologów i psychiatrów w celu zrobienia testów, a te – magicznym zrządzeniem losu – wykazują u nich zaburzenie, którego w rzeczywistości nie mają. Popularność tematu sprawia, że ludzie, którzy czują się jak nieogarniający własnego życia odmieńcy, nagle mają możliwość zetknięcia się z tekstem, wykładem czy krótkim filmikiem w mediach społecznościowych wskazującym przyczyny, czemu może być im tak trudno. Kiedy zaczynają zgłębiać temat, okazuje się, że to nie życie ich boli, a raczej konieczność dostosowania się do zasad skrojonych z myślą o mózgu działającym inaczej niż ten, który mają. Oczywiście, że po latach cierpień pójdą za tym głosem. Wszystkie rozsądne i merytorycznie wartościowe źródła (a do takich łatwo dotrzeć) szybko podpowiedzą im, że powinni zrobić testy i dowiedzieć się, czy intuicja, że „to ADHD” ich nie zawodzi.
Jeszcze do niedawna moja wiedza na temat ADHD była zbliżona do wiedzy ogółu. Jak każdy ignorant myślałam, że jest to przypadłość małych biegających chłopców. Potem w dosyć niedługim odstępie czasu, niezależnie od siebie, trzy obserwowane przez mnie instagramerki ogłosiły, że mają ADHD i że ta diagnoza zmieniła ich życie. Niezwykle mnie to zaintrygowało, bo choć dziewczyny są od siebie całkowicie inne i mają odmienny content, wszystkie łączy: duża wrażliwość, dbałość, by przekazywany temat był umieszczony w szerszym kontekście oraz podpieranie się źródłami i odsyłanie do specjalistów w danej dziedzinie. Jedna z nich poleciła zobaczenie wykładu dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka na temat ADHD u kobiet i był on dla mnie przełomowy. Od czasu jego pierwszego odtworzenia zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie znalazłam wreszcie odpowiedzi na dręczące mnie przez całe życie pytanie:

Co mi jest?

Zaczęłam więc regularnie do wykładu wracać i robić notatki. Solidnie przygotowałam się do wizyty z moją panią psychiatrą, zadowolona, że wykonałam za nią całą pracę, znajdując zaburzenie pasujące do tego, z czym się borykam i dowiadując się, jak się je leczy. Pomyślałam nawet, że zasługuję na część jej pensji (na wypłatę za ćwierć etatu, które wyrabiam na kasach samoobsługowych w Biedronce ciągle czekam). W końcu to, co powinno być dla niej – z uwagi na jej wykształcenie – proste, mnie kosztowało całkiem sporo, łącznie z trzema latami brania leków nie na to, co trzeba. Poprosiłam więc o skierowanie na testy na ADHD w ramach NFZ-u. Skierowania nie dostałam. W odpowiedzi dowiedziałam się, że

na oko pani doktor nie mam ADHD, a nawet gdybym miała, to nie da mi amfetaminy.

Zrozumiałam, że mój entuzjazm związany z nowotarskim leczeniem musiał być najwyraźniej lekko na wyrost, prawdopodobnie ze względu na doskonałą terapię, na którą dzięki pani doktor trafiłam. (Inna sprawa, że po trzech miesiącach intensywnej obserwacji żaden terapeuta ani lekarz nawet się nie zająknął, że moje objawy mogą być wynikiem ADHD i że warto to sprawdzić.) Leczenie „na oko” mnie osłabiło, radykalne odmówienie amfetaminy przy uznaniu, że być może będę jej potrzebować i przy całkowitym braku mojej jakiejkolwiek używkowej historii sprawiło, że zgłupiałam. Nie wiem, co zawierają leki na ADHD. Nie proszę o żaden ich składnik, lecz o pomoc w problemach, których od trzech lat nie jesteśmy w stanie rozwiązać. Jednak pani doktor ostatecznie wykluczyła się z grona lekarzy mnie prowadzących słowami:

No, ADHD jest ostatnio bardzo modne.

fot. Marianna Patkowska

Diagnoza

fot. Marianna Patkowska

Dzięki wsparciu najbliższych mogłam sobie pozwolić na test w najlepszym wg mojej wiedzy w Polsce ośrodku zajmującym się pacjentami z ADHD, mianowicie w Centrum Terapii ALMA, w którym przyjmuje właśnie wspominany dr hab. n. med. Jarosław Jóźwiak (z zapisami dopiero na lipiec, więc niestety nie udało mi się do niego dostać). Do ustalenia diagnozy potrzebne są dwie wizyty, które można odbyć również w trybie online. Pierwszą stanowi test DIVA w postaci rozmowy z psychologiem, a drugą konsultacja z psychiatrą w oparciu o wyniki testu DIVA (osobą diagnozującą, co ważne, musi być psychiatra).
To właśnie na dziś przypadła moja wizyta u psychiatry. I dziś odebrałam diagnozę, a także plan dalszego działania. Ulga i radość, jakie poczułam, były ogromne. Zdaję sobie sprawę z tego, że z boku może to wyglądać nieco dziwnie. Dostaję diagnozę całkiem poważnego zaburzenia, a cieszę się jak dziecko. Jednak… do objawów ADHD przez trzydzieści osiem lat zdążyłam przywyknąć. Uprzykrzają mi życie, odbierają czasem do niego chęć, blokują mnie przed robieniem tego, co znacznie polepszyłoby jego jakość, ale je znam. Natomiast pierwsza w życiu psychiatryczna diagnoza, z którą się całkowicie zgadzam, i z którą przede wszystkim specjaliści wiedzą, co dalej robić (a na takich w końcu trafiłam), to naprawdę pełnia szczęścia!

fot. Marianna Patkowska

Psychiatrzy

fot. Marianna Patkowska

O psychiatrach, jakich spotkałam w swoim życiu, mogłabym napisać książkę, ale z szacunku do własnego zdrowia, poświęcę im tylko ten krótki rozdział. W sumie – nie licząc dzisiejszej wizyty – miałam konsultacje z siódemką różnych lekarzy. Troje z nich prowadziło mnie przez dłuższy czas. Podstawowym problemem wszystkich było diagnozowanie. Jedna pani doktor miała zasadę, że nie mówi swoim pacjentom, jaką mają diagnozę, bo się nią później usprawiedliwiają. I ja wcale nie twierdzę, że w każdym przypadku jest to założenie błędne. Uważam jednak, że pacjenci się między sobą różnią, więc mają też różne potrzeby. Ja należę do osób, które odczuwają spory niepokój, kiedy nie wiedzą. Byłam więc długi czas utrzymywana w mglistym przeświadczeniu, że choruję na depresję. Ba, byłam nawet leczona na depresję, lecz pani doktor stwierdziła, że „mi tego nie powie”. Potem trafiłam do przemiłego lekarza, który przyjechał na rodzinne Podhale po latach pracy za granicą. Ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Gorzej było… z leczeniem. Stwierdził, z rozbrajającą szczerością, że właściwie „mogę brać antydepresanty, ale mogę też ich nie brać”, nie zaproponował jednak niczego w zamian. W terapię również niespecjalnie wierzył. Nie odważyłam się wtedy na całkowite ich odstawienie, bo panicznie bałam się powrotu myśli samobójczych i stanów lękowych. Jednak już sam pomysł, że to ja mogłabym podjąć taką decyzję – zupełnie, jak byśmy mówili o Rutinoscorbinie – dziś przyprawia mnie o dreszcze. Wtedy… nie umiałam lekarza zmienić, bo był miły, a ponadto zwierzył mi się kiedyś, że „bardzo lubi, jak przychodzę, bo tu na Podhalu, to tylko ze mną może sobie tak fajnie ponarzekać na PiS”. Czy chodziłam przez prawie dwa lata do kiepskiego lekarza, żeby… miał z kim sobie narzekać na PiS? Tak. (Co zabawne, ma to pewien związek z ADHD, którego u mnie nie wykrył.)
Są też czasem sytuacje, kiedy naszego lekarza akurat nie ma, albo kiedy jesteśmy w innym mieście, a potrzebujemy kolejną receptę lub przedłużenie zwolnienia. W takich okolicznościach poznałam najstarszą chyba psychiatrkę świata, której każdy swój objaw musiałam powtarzać po kilka razy, gdyż miała zaawansowane problemy ze słuchem. Powiedzieć, że to sytuacja niekomfortowa, to nic nie powiedzieć!
Dysponuję też doświadczeniem z pewnym panem doktorem, który miał mnie zakwalifikować (lub nie) na terapię w ramach NFZ-u dla osób współuzależnionych. (Kwalifikację psychiatryczną przeszłam, ale koniec końców się nie dostałam – najwyraźniej z NFZ-em mi nie po drodze.) Kiedy zapytał, czy ktoś z mojej najbliższej rodziny był alkoholikiem, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że „żadne z moich rodziców i nikt z bliskiej rodziny, ale większość moich partnerów była uzależniona”. Na co on spojrzał na mnie w jeden z najbardziej obleśnych sposobów i, z rechotem, spytał:

„Większość”? To ilu ich było, chłe, chłe?

Odpowiedziałam coś w stylu, że „nie jego zas…ny interes”, tylko grzeczniej, a on mi zaczął robić wykład, że to „istotne dla konsultacji”. Stwierdziłam tylko, że „nie sądzę” i nie odpowiedziałam. Natomiast po chwili się rozpłakałam, co w sumie wyszło mi na dobre, bo doktor stwierdził, że jestem niestabilna i bez problemu wypisał mi receptę, z prośbą o którą również przyszłam. Jednak wszyscy wiemy, że wizyta nie powinna tak wyglądać.
A skoro już jesteśmy przy tym, jak wizyta nie powinna wyglądać, to na wspomnienie zasługuje oczywiście rozkoszna dwójka z piekła rodem, znaczy, przepraszam, ze Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie z moją ulubioną jego panią kierownik OLZON-u na czele. (Kto nie czytał, niech łapie tekst.) Koniec końców trafiłam na moją obecną, a właściwie już byłą, panią doktor, której zawdzięczam terapię. Tym razem na NFZ.
Co uderzyło mnie podczas dzisiejszej wizyty w Almie? To, że byłam nareszcie traktowana poważnie. Rozmawiałyśmy z panią doktor o ADHD, jak o zaburzeniu, które u siebie podejrzewam. Przede wszystkim nie czułam się – jak to bywało wcześniej – ustawiona, że „od diagnoz to jest lekarz, a nie pacjent” (to oczywiste, ale nie wyklucza przecież wiedzy pacjenta na temat swoich objawów; nawet wiedzy obszernej). Pani doktor, w oparciu o wyniki testu, chciała się dowiedzieć, w których objawach ADHD się odnajduję i wyjaśniała mi krok po kroku, z czego biorą się moje trudności. Czułam się traktowana przez lekarza jak partner, co mi uświadomiło, że nigdy wcześniej nie miałam takiego doświadczenia. Czyli da się.

fot. Marianna Patkowska

Wysoka wrażliwość

fot. Marianna Patkowska

Obiecany początek. Kiedy niecałe pięć lat temu przeczytałam książkę „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, mój świat na chwilę zamarł. Nawet nie wtedy – zamarł już podczas czytania. Po latach wrażenia, że spadłam z Księżyca, że jestem całkowicie inna od ogółu, latach osamotnienia i poczucia bycia niezrozumianą, wreszcie okazało się, że… jest nas więcej i że to ma nazwę. Wysoka wrażliwość, od której zdecydowanie wolę określenie „nadwydajność mentalna” to – jak to pięknie ujęła autorka – „inne okablowanie mózgu”. Osoby dotknięte taką przypadłością są w zdecydowanej mniejszości, ale nadal jest ich całkiem sporo. I muszą codziennie mierzyć się ze światem zaprogramowanym przez „normalnie myślących” (czyli tych pozostałych) dla „normalnie myślących”. Lektura pozwoliła mi się na nowo zbudować. Zrozumiałam, jak ważne jest trafić na swoją reprezentację. Nigdy dotąd nie czytałam o ludziach jakoś do mnie podobnych. Przez pewien czas dopatrywałam się w wysokiej wrażliwości własnej tożsamości. Moja radość nie trwała jednak długo. Szybko okazało się, że nie jest to termin medyczny, że lekarze i psychologowie są dosyć podzieleni w tej kwestii, że termin wzbudza sporo kontrowersji. Choć intuicyjnie czułam, że czytam o sobie (przeczytałam później cztery kolejne książki Petitcollin poświęcone tej tematyce), jednak trudność w zbadaniu i zaklasyfikowaniu takiej urody mózgu, nie dawała mi spokoju. W książce „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” autorka pisze m.in. o krzywdzących w jej odczuciu etykietach związanych z błędnym diagnozowaniem autyzmu lub ADHD wtedy, kiedy dzieci są tylko wysoko wrażliwe. O ile miałam świadomość, że pewne cechy związane z wysoką wrażliwością mogą przypominać spektrum autyzmu, o tyle o ADHD w takim kontekście usłyszałam po raz pierwszy.
Dziś, po zaznajomieniu się ze swoją diagnozą, wszystko zaczyna mi się łączyć w całość. Czy żałuję, że nie wiedziałam wcześniej o przebiegu ADHD u dorosłych kobiet? Bardzo. Natomiast zorientowanie się, że opisywane wcześniej przez Petitcollin cechy są charakterystyczne dla ADHD, pomogło mi szybciej zareagować. To akurat można zbadać.

fot. Marianna Patkowska

Co mi jest?

fot. Marianna Patkowska

Nie chcę tu streszczać wykładu dra Jóźwiaka. Jestem też niemal pewna, że z biegiem czasu zrozumiem lepiej, co w moim funkcjonowaniu wynika z ADHD, a co z niego nie wynika. (Nie wszystkie wymienione dziś przeze mnie pani doktor objawy okazały się mieć z nim związek.) Tu – oprócz farmakoterapii – lekarze kliniki zalecają psychoedukację. Czyli naukę obsługi swojego nieco inaczej działającego mózgu. Mogę jednak wymienić kilka problemów, za które odpowiedzialne jest – dzisiaj to wiem – ADHD.

  • Koncentracja jest tym podstawowym. Bardzo trudno mi się nad czymkolwiek skupić… dopóki nie jest to związane z moją pasją. Innymi słowy mogę rzeczywiście utknąć w nieciekawej książce i nie być w stanie ruszyć dalej, mogę nie dać rady wykonać prostej, acz żmudnej czynności typu układanie czegoś, segregowanie, zdejmowanie naczyń z suszarki czy prania z suszarki do ubrań, jednak równocześnie jestem w stanie skoncentrować się na tyle, by napisać długi i wymagający tekst, nagrać i zrealizować piosenkę albo podcast, czy uszyć lalkę. Z wykładu wiem już, że ten stan skupienia nazywa się hiperfokusem. Moim pamiętnym na niego przykładem był dzień, kiedy siedząc sama w domu, pisałam blogowy tekst. Po jakimś czasie poczułam, że potrzebuję do toalety. To uświadomiło mi, że właściwie jestem też straszliwie głodna. Spojrzałam na zegarek – okazało się, że pisałam dziewięć godzin bez przerwy. I najczęściej jestem oazą spokoju, ale niech ktoś spróbuje mnie podczas takiego skupienia dotknąć. Wtedy naprawdę potrafię być agresywna.
  • Moja pamięć nigdy nie była wybitna. Co prawda moi byli partnerzy śmiali się ze mnie, że mam pamięć słonicy, ale byli toksyczni („większość”, chłe, chłe) i już ich w moim życiu nie ma, więc to ja się śmieję ostatnia. Owszem, pamiętam swoje krzywdy, więc to, jakie ktoś przede mną odkrywa karty (i nie wyciągam z tego niestety wniosków), ale nieustająco zapominam o małych rzeczach, takich jak konieczność wykonania jakiegoś telefonu, napisania maila czy wyjścia do sklepu. Zdarza mi się zapomnieć, że pozostawiłam coś na palniku. Do tego nie pamiętam niemal żadnych dat. Daty urodzin rodziców sprawdzam w Wikipedii w haśle o tacie (mama ma urodziny dwa dni po nim… albo przed nim, w każdym razie 15. i 17. tego samego miesiąca). Nauczenie się na pamięć słów piosenki, której słucham w zrozumiałym języku non stop, jest dla mnie absolutnie nierealne. Równocześnie, kiedy jakiś czas temu włączyłam swoją starą kasetę (!!!) Elektrycznych Gitar po ponad dwudziestu latach, okazało się, że wszystkie te najbardziej odjechane i abstrakcyjne teksty śpiewam wraz z Kubą Sienkiewiczem bez najmniejszych problemów. Podobnie jest z abstrakcyjnymi wierszykami, które czytał mi tata. Dowiedziałam się dziś, że moje pamiętanie nie ma związku z abstrakcyjną naturą tych tekstów, lecz z ładunkiem emocjonalnym, jaki mi towarzyszył, kiedy je poznawałam. I że z ADHD związane jest tylko to, że nie pamiętam.
  • Energia, a raczej jej częste spadki, to coś, co przez lata myliłam (wraz z kolejnymi lekarzami) z depresją. Dr Jóźwiak użył dokładnie mojego określenia w swoim wykładzie. Powiedział o wrażeniu, że ktoś nam wyłącza wtyczkę z prądu. Dokładnie w ten sposób opisywałam wszystkie moje depresyjne zjazdy. Całkowity brak zasilania. Równocześnie dla równowagi są też zwyżki energii, ale zdarzają się rzadziej. Łączę to z silną potrzebą snu. Gdybym tylko mogła, spałabym po szesnaście godzin dziennie i nie byłoby mi mało.
  • Impulsywność włączają we mnie tematy dla mnie ważne, dotyczące przede wszystkim społecznej odpowiedzialności. One mnie podnoszą i sprawiają, że nie potrafię być spokojna. Ale równocześnie w bardzo wielu momentach swojego życia czułam też całkowity brak zainteresowania jakimkolwiek tematem rozmowy. Czasem nawet odrętwienie.
  • „Śnienie na jawie” to termin, którym mogłabym nazwać całe swoje dzieciństwo i młodość. Dziś bardziej rozumiem, że to ucieczka od bycia tu i teraz. I choć bardzo się staram świadomie praktykować osławione tu i teraz, to jednak… ono mnie rozczarowuje. W życiu potrzebuję ekscytacji, magii, niesamowitości. To daje sztuka. I konsumowanie jej, i tworzenie. Natomiast szarość zwyczajnego życia, lub po prostu… życia, jest dla mnie przeważnie niesłychanie trudna do udźwignięcia. Dlatego piszę, dlatego stwarzam piosenki i płyty, dlatego szyję, fotografuję, wymyślam własne sesje i stylizacje, dlatego pozuję. Czuję obsesyjną potrzebę stwarzania sobie przestrzeni, którą dam radę znieść.
  • Lęk jest irracjonalny, a strach odczuwamy przed czymś konkretnym. Lęki nie są mi obce, jednak nie jest mi obcy też strach. Za każdym razem, kiedy na jakiejkolwiek grupie w social mediach cokolwiek skomentuję, a potem widzę powiadomienie, że obca osoba skomentowała mój komentarz, odczuwam strach. Strach przed krytyką, przed niemiłymi słowami, a nawet przed… wyrażeniem innego niż moje zdania. To strach przed odrzuceniem. Podobno bardzo przy ADHD typowy.
  • Niezależnie też, czy gdzieś się spóźnię, czy też przyjdę punktualnie, wybieranie się gdziekolwiek, a przede wszystkim szacowanie czasu, jaki jest mi potrzebny do przygotowania się do wyjścia, jest dla mnie niesłychanie stresujące. Od dawna już mało gdzie się spóźniam, natomiast kiedy się nie spóźniam, to jestem dużo za wcześnie. I to również dostarcza mi stresu. Nie potrafię rozsądnie zarządzać czasem. (Znaczy… nie potrafię nigdy.)
  • Uwielbiam porządek. Rzadko jednak udaje mi się go zrobić, a jeszcze rzadziej – jak twierdzi mój Partner – udaje mi się go utrzymać. Trudno mi się zmobilizować do sprzątania, bo tworzę w głowie jakieś niedoścignione wzory porządków z myciem okien i karniszy (prawdopodobnie, żeby było ekscytująco). Tymczasem zwykłe przyzwoite sprzątanie jest… zwyczajne, nudne, odpychające. Rozprasza mnie wtedy absolutnie wszystko. Ale jeśli już posprzątam – co samo w sobie może być spektakularne, – to trudno mi ten stan rzeczy utrzymać. Utrzymywanie porządku z całą pewnością spektakularne nie jest.
  • Przerywanie wypowiedzi rozmówcy jest niebywale niegrzeczne. Bardzo nie lubię, kiedy mi się przerywa, ale… trzeba to w końcu powiedzieć głośno: sama to robię. Karcę się w myślach i ganię, ale jest to silniejsze ode mnie. Mam wrażenie, że przerywając, jestem faktyczną częścią rozmowy, a kiedy muszę czekać na swoją kolej (kolejki w urzędach… następna rzecz, na którą mam zerową tolerancję), tracę chęć na uczestnictwo w rozmowie w ogóle.
  • Wykład dra Jóźwiaka uświadomił mi też, że jeśli mam ADHD, to kwestia moich tajemniczych bóli głowy z dzieciństwa, wreszcie się wyjaśni. Od piątego roku życia właściwie niemal do mojego wyjazdu z Warszawy cierpiałam na silne bóle głowy. W wieku siedmiu lat byłam z rodzicami u wszystkich możliwych lekarzy wszystkich możliwych specjalizacji, a badania wychodziły mi dobrze. Lekarze rozkładali ręce. Nikt nie stwierdził też nigdy migreny. To był przegląd bóli głowy wszelakich, a mnie dzień bez bólu przydarzał się z taką częstotliwością, jak dziś dzień z bólem – był zauważalny. Otóż zagadka rozwiązana – to było ADHD.
  • Myślenie rozgałęzione, któremu sporo miejsca poświęca w swoich książkach Christel Petitcollin, samo w sobie nie jest problemem. Problemem jest wynikająca z niego niezborność myśli. Dziś po raz pierwszy w życiu usłyszałam, że kogoś (pani doktor) absolutnie nie dziwi, że łatwiej mi się pisze niż mówi, bo mówienie i myślenie równocześnie ma prawo nastręczać mi trudności i że są to w dalszym ciągu problemy z koncentracją, o których pisałam wyżej. Partner powtarza mi, jak mantrę:

kiedy proszę Cię o listę zakupową, idąc do sklepu, potrzebuję dostać prostą informację typu „pięć pomidorów”, a nie całą historię, że obudziłaś się i wstałaś, i poszłaś do kuchni, i tam już były trzy pomidory, i generalnie nie prosiłabyś o kupienie kolejnych pięciu, ale pomyślałaś sobie, że zjesz na śniadanie jednego, a chętnie zrobiłabyś zupę, więc nie wystarczy, chociaż w sumie nawet gdybyś nie zjadła na śniadanie jednego, to i tak by nie wystarczyło!

I liczba razy, jaką wygłosił ten tekst świadczy o tym, że kompletnie nad tymi opowieściami nie panuję. Że to silniejsze ode mnie. Wydaje mi się, że muszę mu to wszystko opowiedzieć, bo to jest ważne. Nie umiem zrobić selekcji, stwierdzić, co ma jaki priorytet. Łatwiej mi już czasem nic nie powiedzieć, niż wydusić z siebie to nieszczęsne „pięć pomidorów”, w którym przecież czai się tyle niedopowiedzeń.
Ale nie tylko mówienie jest problemem. Przyswajanie wiedzy również. Kiedy w szkole, a potem na studiach, miałam się nauczyć jakiegoś zagadnienia, nie umiałam go zamknąć. Stwierdzić, że mam się nauczyć od do. Im więcej przyswajałam wiedzy, tym bardziej istotny wydawał mi się kontekst oraz tło i gubiłam esencję.

  • Prokrastynacja to coś, co w tym momencie stanowi chyba mój najpoważniejszy problem. Z daleka może wydawać się czymś niegroźnym, jednak zamieranie w przerażeniu swoją bezproduktywnością jest naprawdę straszne i wyniszczające.
  • Brak umiejętności czytania między wierszami doskwiera mi… wyłącznie w relacjach. Recenzuję przeróżne formy sztuki. Jestem swoistym mistrzem doszukiwania się w niemal wszystkim drugiego, trzeciego i sześćdziesiątego ósmego dna. Autor zdoła ze zgryzoty zejść z tego świata i pięć razy przekręcić się w grobie, a ja mu to dno odnajdę!  Jeśli cokolwiek da się z czymkolwiek jakkolwiek powiązać, ja to zrobię! Puszczanie do Czytelników oczek też mi obce nie jest. Piszę czasem między wierszami i wierzę, że mój przekaz do Czytelników dociera. Jednak niech sobie tylko przypomnę swoich partnerów (nie „większość” – wszystkich, mój obecny również nie jest wyjątkiem!) – z całkowitą powagą mogę oznajmić, że nie mam zielonego pojęcia, skąd się wie, że ktoś chce z tobą iść do łóżka, jeśli się z nim w tym łóżku nie wyląduje. Ponoć to się czuje, są jakieś znaki, symptomy. Nie czytam ich. Nie mam pojęcia, czy ktoś uważa mnie za ładną czy brzydką, póki mi tego nie powie. Jeśli nie mówi, nie drążę tematu i zakładam, że ma mnie za brzydulę. Mój nieromantyczny Partner skomplementował moją urodę dopiero po dwóch tygodniach. Przez cały ten czas myślałam więc, że mu się nie podobam. Kiedy to zrozumiał, załamał się i oznajmił, że powinnam to wyczuć. Niby jak? Nie zgrywam się. Naprawdę tego nie wiem.

Jak pewnie widać, ADHD to zaburzenie, w którym występuje sporo sprzeczności. Że niby bardzo coś, ale czasami zupełnie coś odwrotnego. Że trochę tak, ale raczej wręcz przeciwnie. Uczę się siebie. Nie jestem i nie zamierzam być specjalistką od ADHD (większa wiedza przyjdzie wraz z psychoedukacją i doświadczeniem). Zamierzam jednak być specjalistką od siebie samej.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę wspomniane Elektryczne Gitary z piosenką oczywistą, bo rozpiera mnie… radość! Wreszcie wiem, co mi jest. I wreszcie jestem na właściwej drodze, żeby sobie z tym poradzić.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Obsesyjno-kompulsywnie

fot. Bożena Szuj

Uważni obserwatorzy mojego bloga zauważyli, że ostatnio bardziej się odsłaniam ze swoimi problemami natury psychicznej (z tego też względu utworzyłam całkiem nową kategorię blogową). Kiedyś napisałam tekst o depresji, ale moje większe otwarcie się przed Czytelnikami w tych kwestiach zaczęło się od wpisu „Niezgoda na przemoc”, w którym opublikowałam swoją skargę na zachowanie pani Ewy Niezgody – kierownik Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Udostępnienie jej treści na blogu okazało się słuszne, bo dzięki temu tekstowi odezwały się do mnie inne poszkodowane w podobny sposób osoby. Jednak musiałam – mniej już chętnie – nakreślić swoim Czytelnikom kontekst i wyjaśnić, czemu zostałam zakwalifikowana przez swoją psychiatrę na półroczną terapię w krakowskim OLZON-ie.
Od tamtych wydarzeń minęło już trochę czasu. Zdążyłam odbyć znakomitą terapię na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w nowotarskim szpitalu, dowiadując się o sobie bardzo dużo. Uznałam, że skoro już i tak – chciał nie chciał – opisałam na blogu sporo, warto opisać tu też dalszą część mojej historii, czyli wspomnianą terapię jaką przeszłam w miejscu naprawdę wartym polecenia. Przede wszystkim, opuszczając oddział, poznałam diagnozy swojej osobowości wynikające z trzymiesięcznej obserwacji moich zachowań przede wszystkim na tle grupy (choć nie tylko) dokonane przez zespół specjalistów złożony z psychiatrów i terapeutów.

Stwierdzili oni:

Pod koniec terapii zostałam poddana testom osobowości MMPI – 2, których wyniki odebrałam i omówiłam z przeprowadzającą je terapeutką dopiero niedawno, już po opuszczeniu oddziału. (W tym miejscu przypomnę, że z udostępnionej przez Szpital im. dr. Józefa Babińskiego dokumentacji wynika, że moja krakowska diagnoza – osobowość narcystyczna – została stwierdzona już podczas pierwszej konsultacji z psychiatrą, a więc jedynie na podstawie 50 minut dosyć drętwej rozmowy; zespół nowotarskich specjalistów na podstawie terapii oraz testów osobowości ją zdecydowanie wykluczył.) Uściśliły one, jakie dokładnie zaburzenia lękowe mi doskwierają. Te zresztą od dawna sama w sobie wyczuwałam, używając jednak medycznych terminów z ogromną dozą ostrożności:

  • obsesyjno-kompulsywne zaburzenie osobowości

I tu właściwie dotarłam do samego sedna siebie, tego jak funkcjonuję, co mi to funkcjonowanie utrudnia, a nieraz nawet uniemożliwia. Dotarłam do źródła swoich cierpień, problemów ze światem, ale też tej swojej najbardziej wstydliwej części, którą zawsze zakrywałam przed ludźmi wszystkim, co znalazłam pod ręką, a w swoim związku po raz pierwszy nie umiem, bo… jest zdrowy. Oparty na prawdzie. Nie da się tu niczego zamieść pod dywan, bo brakuje i dywanu, i zmiotki. Tak, to mój Partner jako pierwszy zauważył, że mam problem, który wymaga profesjonalnej pomocy. Było mi zdecydowanie łatwiej się przed nim obnażyć dosłownie niż przyznać, co zżera mnie od środka i sprawia, że czuję się bliska obłędu. Terapia pomogła mi jednak oddzielić moją zdrową część od części chorej. Bez oceny, bez potępienia. Z życzliwością, ale zadaniowo podchodząc do celu nadrzędnego – zdrowienia. Moje życie zyskało nową jakość. Chcę się tym dzielić na blogu, bo ciągle istnieje wiele krzywdzących przekonań, przez które ludzie potrzebujący pomocy ostatecznie do specjalistów nie trafiają. To trudne tematy, ale myślę, że warto je poruszać.

Moda na modę

fot. Bożena Szuj

W którymś tekście już o tym pisałam, że jeśli jakiegoś tematu robi się w przestrzeni publicznej zbyt dużo, najprostszym „argumentem” dla zmęczonych nim jest ten, że:

to takie modne.

„To takie modne” – czytaj:

temat, o którym chcesz rozmawiać nie jest mi obojętny, ale nie jestem na tyle ze sobą zintegrowany, żeby rozpoznać dlaczego, więc mnie irytuje i chętnie cię usadzę na miejscu: gadasz o tym, co wszyscy, nie jesteś za grosz oryginalny.

Ostatnio w ten sposób błysnęła w mediach profesor Magdalena Środa, pisząc o „modzie na depresję”. Dlaczego w przypadku chorób psychicznych i zaburzeń to nie tylko bezdennie głupie (głupota ma niestety tę przewagę nad rzeczami modnymi, że jest ponadczasowa), ale też niebezpieczne? Dlatego, że edukacja dotycząca zdrowia psychicznego jest u nas ciągle w powijakach. Psychiatrzy są bardzo różni (przykład słynnego przecież krakowskiego OLZON-u pokazuje, że wiele placówek jedzie na opinii sprzed lat, choć ma się ona nijak do dzisiejszej rzeczywistości), interniści potrafią nie rozpoznać konieczności zapisania pacjenta na konsultacje psychiatryczne, a do tego ciągle jeszcze w wielu środowiskach – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – pokutuje przekonanie, że problemy ze zdrowiem psychicznym są z jakiegoś powodu bardziej wstydliwe niż problemy ze stawami czy zębami. Jeśli jedna, druga, czy trzecia gwiazda nie największego nawet talentu muzycznego czy aktorskiego wyzna w prasie brukowej, że cierpi na depresję, pani Środa – jeśli jej się to nie podoba – może z powodzeniem nie kupić gazety z tym wywiadem, nie kliknąć w clickbaitowy tytuł w internecie, wywrócić oczami, czy nawet poplotkować o tym z koleżanką. Albo kimś. Jednak kiedy wierny fan takiej gwiazdy (a nie zapominajmy, że wśród nich są całe rzesze nastolatków) przeczyta taki wywiad i zrozumie, że nie jest ze swoją niemocą, myślami samobójczymi czy brakiem umiejętności cieszenia się czymkolwiek sam na świecie, a co więcej, że ten demonizowany przez znanych mu dorosłych psychiatra, psychoterapeuta, czy nawet psycholog może mu pomóc, to taka modna gwiazdka jest w stanie, udzielając wywiadu o swojej depresji i wychodzeniu z niej, realnie uratować ludzkie życie. I to, że ludzie niebędący adresatami tego wynurzenia są nim zniecierpliwieni, w żaden sposób nie jest na szczęście w stanie powstrzymać płynącego z tego dobra.
Sama wychowałam się w domu z depresją – tata zachorował na ChAD długo przed moim urodzeniem. Większość członków mojej dalszej rodziny również cierpiała na tę chorobę. Bliska mi osoba straciła życie, opiekując się kimś w ciężkiej, źle leczonej depresji (tragiczna w skutkach próba samobójstwa rozszerzonego). Wydawać by się mogło, że zarówno ja sama już jako dziecko, jak i otaczający mnie dorośli, byliśmy tak depresją (własną lub cudzą) obciążeni i poranieni, że mieliśmy wszyscy bardzo wysoki poziom świadomości, czym ona tak naprawdę jest, jak się objawia, jakie ma rodzaje. Wydawać by się mogło, że towarzyszyło nam jakieś przeczulenie na tym punkcie, że mieliśmy wbudowane w siebie radary wykrywające tego typu problemy u innych. Jednak nikt z najbliższych nie zauważył, że już w wieku dwunastu lat miałam swoje pierwsze poważne epizody depresyjne. Ostatnio nawet usłyszałam, że „to dziwne, bo byłam takim wesołym dzieckiem”. Wesołym dzieckiem obsesyjnie myślącym o śmierci. Nie umiejącym mówić o tym wprost, ale za to rozpaczliwie krzyczącym o tym w swoich dziwnych i trudnych piosenkach. Do czego zmierzam? Do tego, że pewne mity są tak mocno zakorzenione w naszej kulturze, że powtarzamy je bezwiednie i bezmyślnie nawet wtedy, kiedy posiadamy narzędzia do ich weryfikacji. (Oczywiście całkiem inną i dużo bardziej skomplikowaną kwestią są mechanizmy wyparcia.)

Ciągle – wbrew pozorom – świadomość:

  • powszechności depresji (ale też wielu zaburzeń osobowości)
  • tego, jak bardzo depresje mogą się od siebie różnić i jak inaczej przebiegać (mój tata w jej trakcie nie był w stanie wstać z łóżka, ale znam też ludzi, którzy podczas depresji znakomicie się maskują i potrafią być całkiem efektywni w pracy, z kolei ja sama w najtrudniejszych depresyjnych stanach nie jestem w stanie zrobić niczego… poza pisaniem)
  • że stwierdzenie „człowiek w depresji nie może się śmiać, czy śmieszkować” jest fałszywe, bo każdy ma trochę inne mechanizmy obronne, a dodatkowo depresja przebiega u każdego nieco inaczej

jest niesłychanie niska. Nawet, jeśli wiemy coś, to jest to ciągle zbyt mało. Niech więc temat dbania o swoje zdrowie psychiczne będzie modny jak najdłużej! Niech irytuje, drażni i pobudza do refleksji. Bo mówienie o depresji czy wszelkich innych chorobach lub zaburzeniach psychicznych nie ma na celu pochwalenia się nimi (a nawet jeśli tak się zdarzy w jakichś sporadycznych przypadkach, to jakie mają znaczenie intencje nadawcy, jeśli realne dobro „zadziewa się” po stronie odbiorcy?). Po pierwsze komunikuje innym cierpiącym: nie tylko ty – ja też, a po drugie jest świadectwem drogi, którą ktoś przeszedł, by znaleźć się w znacznie lepszym miejscu. Zresztą sama terapia grupowa opiera się właśnie na mówieniu o tym, co trudne i słuchaniu innych, którzy mówią o tym, co dla nich trudne. To w jakiś niesamowity sposób pomaga lepiej zrozumieć siebie, rozbudza empatię na innych i odkrywa w każdym z nas terapeutę dla drugiego człowieka, którym w odpowiednich warunkach możemy się stać.
Będę więc może zbyt dla niektórych modna, a dla innych niemodna. Może oryginalna, a może banalna. Może do czytania fascynująca, a może wręcz nie do zniesienia. Jednak zamierzam pisać o tym, z czym się borykam, bo uważam, że temat zdrowia psychicznego jest jednym z ważniejszych i że mało co ma tak dużą moc jak dzielenie się własnymi trudnymi doświadczeniami z innymi ludźmi.

fot. Bożena Szuj

Co wykazał u mnie
test osobowości?

fot. Bożena Szuj

Sam test osobowości MMPI – 2, o czym już wspominałam, poprzedzony był długą i wnikliwą rozmową. Jednak zanim otrzymałam napisaną na podstawie jego wyników opinię, terapeutka nie szczędziła czasu na szczegółowe omówienie ich ze mną krok po kroku z uwagą i empatią. Pytała, czy zgadzam się z poszczególnymi punktami i zarówno, jeśli się zgadzałam (a zgadzałam się w zdecydowanej większości), jak i kiedy się nie zgadzałam, pytała dlaczego. Po lekturze opinii rozumiem, że to bardzo ważne. Jak by taka rozmowa nie była serdeczna, terapeuta w jej trakcie nas przede wszystkim diagnozuje. To może być niekomfortowe, zwłaszcza, kiedy przeczytamy o sobie w opinii coś, z czym się nie zgadzamy (mnie na przykład trudno jest zaakceptować tylko jedno zdanie: „bywa oporna wobec interpretacji psychologicznych”). Warto jednak pamiętać, że dobry terapeuta widzi w nas to, czego często sami nie umiemy dostrzec. Nie oznacza to, że jest nieomylny i że zawsze we wszystkim ma rację, ale jednak ma nad nami – jeśli można tak to ująć – przewagę w co najmniej dwóch kwestiach:

  1. ma inną perspektywę niż my i nasi bliscy, bo jest z zewnątrz – ani nie siedzi w naszej głowie, ani nie jest z nami emocjonalnie związany
  2. ma wykształcenie kierunkowe, więc patrzy na nas pod kątem psychologicznym, dostrzega strukturalnie mechanizmy naszego działania

Tak więc nawet, jeśli nawet gdzieś się myli, nie ma to większego znaczenia. Jeśli jest niezłym terapeutą – mechanizmy zdiagnozuje dobrze.
Niezwykłe wrażenie wywarła na mnie sama konstrukcja testu. Na 567 pytań zadanych w formie zamkniętej odpowiedziałam najszybciej, bo w 44 minuty. Okazały się niezwykle proste i niewymagające. Zahaczały o to, jakie są moje relacje ze światem, z bliskimi, rodziną, ale dosyć luźno. Starałam się nie zastanawiać zbyt długo – odpowiadałam szybko i zgodnie z tym, co myślałam i czułam tu i teraz. Szokiem więc było dla mnie, że te moich 567 prostych odpowiedzi wskazało nie tylko, z czym się tak naprawdę całe życie borykam, ale też, że:

  • „podeszłam do badania w sposób rzetelny”
  • „nie udzielałam odpowiedzi w sposób, który wskazywałby podejście obronne”
  • „nie wyolbrzymiałam swoich objawów i problemów”

oraz że jeden z wyników „prezentuje wiarygodność udzielanych odpowiedzi”. Dokładnie ta sama magia, jaka nas zawsze wprawiała w osłupienie na psychorysunku!

Jeśli chodzi o moją osobowość, test wychwycił:

  • poczucie zagrożenia i niższości
  • skłonność do introspekcji i samoponiżania
  • labilność w nastawieniu do przyszłości
  • obsesyjne myślenie
  • kompulsywne i zrytualizowane zachowanie
  • skłonność do ruminacji
  • samokrytycyzm
  • przewrażliwienie
  • alienację społeczną
  • zniechęcenie
  • introwersję
  • dużą nieśmiałość
  • perfekcjonizm
  • nadmierne racjonalizowanie

To oczywiście w dużym skrócie i uproszczeniu. Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.

fot. Bożena Szuj

Obsesje, kompulsje

fot. Bożena Szuj

Obsesji, które lęgną się w mojej głowie się wstydzę, bo są niewygodne, dziwne i wyniszczające. Z niezrozumiałych powodów już od najmłodszych moich lat krążą… wokół seksualności. To dziwna mieszanka katolickiej surowej oceny seksualnych wyborów bliźnich (i poczucia wyższości w związku z własnymi poglądami) połączona z jakąś perwersyjną przyjemnością podglądactwa (nawet jeśli ulokowanego w sferze własnych domysłów) i całkowitym brakiem łączności ze sobą, własnymi potrzebami, ale też granicami. Na pewno kościół katolicki odegrał tu ogromną rolę. Budowane przez niego chore, oderwane od wszystkiego, co już dawno naukowo udowodnione wizje seksualności, fetyszyzowanie dziewictwa i wstrzemięźliwości, demonizowanie seksu i sprowadzanie go wyłącznie do prokreacyjnej roli lub – od stosunkowo niedawna – aktu miłości „dopuszczalnego” wyłącznie w sakramentalnym małżeństwie może małego, całkowicie niestabilnego, mającego obsesyjne skłonności człowieka nieodwracalnie skrzywić. Z pewnością kościół nie był jedynym budowniczym mojego zaburzenia, jednak już sama moja religijność również już od najmłodszych lat była mocno przerysowana i dziś, jako przyszła matka, patrzę na jej dowody z niemałą dozą przerażenia.
Równocześnie kłóciło się to wszystko z moją najprawdziwszą dziką naturą, która uważała wolność, a więc brak oceny (i innych wobec mnie, i mojej wobec innych), za najwyższą wartość. Moja dzika natura czuła, że jak kochać, to dawać i brać bez ograniczeń, bez kontraktów, bez zasad ustanowionych odgórnie, zwłaszcza tych narzucanych kobietom przez mężczyzn (kościół zrzesza głównie niepogodzonych ze swoim homoseksualizmem mężczyzn żywiących podświadomą pogardę do kobiet). Pisałam już o tym i będę to powtarzać do skutku – nie ma nic ani złego, ani dobrego w wyborze życia bez seksu, nie ma też nic ani złego, ani dobrego w czekaniu z seksem do ślubu (pod warunkiem, że jest to świadoma, dobrowolna decyzja obu stron). Nie ma też nic ani złego, ani dobrego w poligamii, poliamorii, czy niewiązaniu seksu z trwałym związkiem (tu, ponieważ należę do osób, których taki układ głęboko by skrzywdził, nie chcę się wypowiadać – prędzej czy później psychologia odpowie na pytanie, czy rzeczywiście tego typu wybory mogą nie pozostawić na psychice żadnych ran; mam na razie przekonanie, że to niezwykle indywidualne). Jednoznacznie złe jest natomiast narzucanie jednego stylu życia wszystkim ludziom. I w tym kościół jest niezrównany. Co, kiedy wolnościowa natura napotka na tamę w postaci rygorystycznego wychowania i narzucenia norm „moralnych” wyssanych z palca? Co, kiedy kolejną częścią składową tej natury jest perfekcyjność oraz potrzeba dostosowania i dopasowania się? Konflikt wewnętrzny. Nasilający się z latami coraz bardziej.
Kiedy zaczęłam dojrzewać i wchodzić w swoje pierwsze związki, natrafiałam na manipulatorów, którzy szybko i sprawnie rozgryzali, jak zdobyć nade mną kontrolę. Wystarczyło zacząć grzebać przy kruchej, kształtującej się dopiero seksualności – potędze dzikiego pierwotnego ognia – gorliwej i naiwnej katoliczki, jaką byłam, a potem przy pomocy umiejętnego władania zawstydzaniem zabijać jej maleńkie, niemal niewykształcone poczucie własnej wartości. Przyjdźcie do mnie teraz, tchórze, kiedy możemy powalczyć jak równy z równym!
Od kiedy pamiętam, byłam zbyt jakaś. Zbyt nienasycona, zbyt cnotliwa, zbyt bezwstydna, zbyt wstydliwa, zbyt bezpruderyjna, zbyt pruderyjna. Nigdy nie umiałam się znaleźć w niczyim środku. Od kiedy pamiętam potrzebowałam być brana głębiej. Tak, ta co najmniej dwuznaczność jest w pełni zamierzona i dobrze oddaje to, co zazwyczaj dzieje się w mojej głowie. Kiedy już kogoś w ogóle wokół siebie dostrzegałam, miałam ochotę bez reszty mu się oddać w każdym możliwym sensie. Przy tym dziwnym poczuciu własnej uległości, chciałam go równocześnie też posiąść, zawładnąć nim emocjonalnie, duchowo, a bardzo często też seksualnie. Miałam ochotę na kontakt całkowity, bez krygowania się, wstydu czy zbędnej pruderii. Jeśli cokolwiek miałoby to uniemożliwić, paraliżował mnie strach, że ominie mnie coś ważnego. Dziś myślę, że ten „człowiek na horyzoncie” mógł być w tamtym czasie niemal dosłownie jedynym zauważonym przeze mnie. Wiodłam tak rozbudowane życie wewnętrzne, że realna rzeczywistość mi umykała.
Dopiero dziś, kiedy już od trzech lat jestem w najważniejszym w swoim życiu związku ze stabilnym, zrównoważonym mężczyzną, zaczynam powoli rozprawiać się ze swoimi obsesjami. Dość płynnie uciekłam od tego tematu, ale pora wrócić tam, gdzie boli. Moje niepokojące reakcje na seksualność innych ludzi, które towarzyszyły mi jeszcze w bardzo wczesnym dzieciństwie i których genezy niestety najprawdopodobniej nigdy nie poznam, z biegiem lat przerodziły się w niezrozumiałą dla mnie chorobliwą zazdrość o seksualną przeszłość moich partnerów. I na samym początku, i później, te „niepokojące reakcje” stanowiły obsesyjne zadręczanie się triggerem bez próby wglądu w to, czemu informacje na temat czyjejś seksualności w ogóle triggerem są. Kiedy znalazłam się w całkiem zdrowym punkcie swojego życia, poznając obecnego Partnera, mój problem nagle stał się jaskrawy – znacznie odstawał od mojej dojrzałości w pozostałych aspektach. Nagłe, niespodziewane ataki furii przesłaniające nie tylko racjonalne myślenie, ale też blokujące mi kontakt z własnymi emocjami wyniszczały nie tylko mnie, ale też psuły jedną z najważniejszych w moim życiu relacji. Na opisanie własnych kompulsji nie jestem gotowa, ale sam mechanizm wygląda następująco: obsesje mogą być związane z każdym tematem, niektóre mogą wydawać się realne, inne są niemal całkowicie abstrakcyjne. Kiedy myślę o swoich obsesjach, widzę oczami wyobraźni koło, zapętlenie. Pewnym rodzajem wyjścia podsuwanym przez umysł jest kompulsja – jakaś czynność, którą „musimy wykonać, żeby poczuć się lepiej”. Ona również może być kompletnie abstrakcyjna (Jennette McCurdy w książce „Cieszę się, że moja mama umarła” wspominała o kilku podskokach, kręceniu się wokół własnej osi czy klepaniu się po brzuchu), ale może też być zupełnie naturalna. Problemem staje się, kiedy uczynimy z czynności naturalnej przedmiot kompulsji, bo trudniej się wtedy z całego tego szaleństwa wyplątać. Tak było (jest) w moim przypadku. Ciągle się uczę, jak przekierowywać myślenie i zachowanie chore na zdrowe tory. Moim kompulsjom towarzyszyło zadręczanie się, a wszystko kończyło się chwilową i wątpliwej jakości ulgą. Tylko wiele, wiele lat nie miałam pojęcia, że moje obsesje z moją kompulsją są powiązane. Wiele, wiele lat cierpień.

fot. Bożena Szuj

Bycie więźniem własnej głowy

fot. Bożena Szuj

Pamiętam jeden wieczór, jakieś dwa lata temu. Przytłoczyło mnie wrażenie, że to, co dzieje się w mojej głowie, jest tak straszne i trudne do wytrzymania, że nie mogę tego znieść. Chciałam się poddać, pokazać białą flagę, błagać to coś, żeby opuściło moją głowę i dało mi spokój. Myślę, że kiedy mamy obsesje, a uczymy się radzić sobie inaczej niż za pomocą kompulsji (czyli te kompulsje na chwilę odstawiamy), to wszystko się jeszcze bardziej komplikuje. Leżałam w łóżku zwinięta w kłębek, szukałam w internecie jakiegoś numeru telefonu, na który mogłabym zadzwonić, będąc w ciężkim kryzysie. Ostatecznie znalazłam kilka i nie zadzwoniłam na żaden. Znalazłam też jakąś muzykę, która miała działać odstresowująco. Nie bardzo w takie rzeczy wierzę, ale być może na zasadzie placebo ona rzeczywiście rozluźniła mój brzuch. Bo moje obsesje przeżywam przede wszystkim brzuchem. Pamiętam też inne swoje załamanie, sprzed stosunkowo niedawna, kiedy płakałam w ramionach Partnera, wyznając mu, że wiem, że muszę o siebie zadbać i zmienić sposób myślenia, ale zwyczajnie nie umiem tego zrobić. W każdym z obydwu przypadków czułam, że jestem bliska obłędu. Wydaje mi się, że w takich momentach bardzo ważna jest czułość wobec siebie; nie dowalanie sobie, nie pretensje i wyrzuty, że myśli się tak, a nie śmak. Zaakceptowanie, że jest się w danej chwili słabszym, otoczenie się życzliwością i opieką, przytulenie samego siebie i przede wszystkim zrozumienie, że to minie to najwięcej, ile możemy dla siebie zrobić. Potem stopniowo można wprowadzać w życie obserwowanie kiedy i jak reagujemy na to, co dla nas trudne. Ustalenie, co jest dla nas trudne. Czy faktycznie jakaś starsza pani, którą w prehistorii połączyło z moim partnerem coś już wtedy dla niego nieistotnego jest dla mnie triggerem? No niekoniecznie. Więc co nim jest? Czemu raz mi się odpala najczystsza i najsilniejsza nienawiść wobec kogoś (jakichś „nich”), kogo nie znam i funkcjonuje w mojej głowie wyłącznie jak zdehumanizowany symbol ohydy, a innym razem mi się nie odpala? Partner w międzyczasie nie zmienił przecież swojej przeszłości. Czemu raz myślę o jego przeszłości, a innym razem o niej nie myślę? Czemu raz, myśląc o niej, odczuwam ścisk w żołądku i robi mi się niedobrze, a innym – jest mi całkowicie obojętna, bo w końcu jakie ma znaczenie dziś, skoro jesteśmy razem, codziennie tworząc piękny związek? Niedużo udało mi się ustalić, ale trochę mi się udało. Po pierwsze obsesyjne wyniszczające myśli nasilają mi się w momentach stresu, a ten jest u mnie spowodowany przede wszystkim kontaktem z osobami toksycznymi. Jeśli dłuższy czas jestem w stresie, spada moje nadal dosyć niskie poczucie własnej wartości i wtedy całe na biało wchodzą obsesje. Krąg strasznych, toksycznych myśli o urojonych albo mocno zniekształconych przez mój umysł sytuacjach i ludziach, o których wymyślam i mówię najgorsze rzeczy. Czy daje mi to poczucie ulgi i mocy? Bardzo duże i równie niestety chwilowe. Kiedyś dawałam się po wszystkim wpędzać (przede wszystkim samej sobie) w poczucie winy, że pomyślałam o kimś źle. Dziś rozumiem, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma natomiast, że te obsesje robią realną krzywdę mnie samej i oczywiście także mojemu związkowi.
Czy da się z tym funkcjonować? Poradziliśmy sobie z tym oboje w całkiem dobry sposób. Nauczyłam się siebie na tyle, żeby złapać moment, w którym „to się zbliża”. I wtedy mówię o tym Partnerowi. Problemem moich obsesji jest to, że mam pokusę, by komunikować swój ból sarkazmem. Jednak to jest toksyczne i na pewno nie pomaga. Więc mówię, na ogół płacząc, że „się zbliża”. A Partner, rozumiejąc już (do czego też musiał dojść), że wszystko, co nastąpi, będzie nie o nim, ale o mnie, pyta spokojnie, co się stało, co sobie pomyślałam, co mi się skojarzyło i z czym. I bardzo się staramy tak prowadzić rozmowę, żeby wyciągnąć ją z toksycznych rewirów (inni ludzie, moja do nich niechęć) i sprowadzić na bezpieczną drogę (komunikat ja). Dziś wiem, że pod moją złością, wściekłością czy nienawiścią kryje się przeważnie lęk przed porzuceniem. Z jakiegoś powodu zaplątała się w to seksualność. Jednak nie ona jest tematem głównym. Rozumienie tego daje mi ogromną siłę. I – co najważniejsze – od bardzo, bardzo dawna nie miałam takich ataków. Stały się coraz rzadsze, a przede wszystkim całkowicie zmieniły intensywność.

fot. Bożena Szuj

Obsesyjny pociąg

fot. Bożena Szuj

Terapeutka przeprowadzająca test osobowości MMPI – 2, a potem omawiająca ze mną jego wyniki, powiedziała mi coś, co pozwoliło mi zwizualizować swój problem. Porównała obsesyjne myśli do pociągów. Jestem na peronie, a te wszystkie przejeżdżające i odjeżdżające pociągi to obsesyjne myśli. Szokujące było dla mnie odkrycie, którego szybko dokonałam:

O matko! Przecież mogę do nich nie wsiadać! – wykrzyknęłam.

Mam wrażenie, że potrzeba wsiadania jest pewnego typu kompulsją. Że obsesja może płynnie przeradzać się w kompulsję, a kompulsja w obsesję, ale najważniejsze jest to, że możemy nie wsiadać. I dobrze poprowadzona terapia nam w tym pomoże.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoje wykonanie urzekającego kanonu Jerzego Wasowskiego „Już noc”. Moi znajomi kompozytorzy pewnie się teraz uśmiechną, bo z całą pewnością można to sobie matematycznie wyliczyć, ale jestem absolutnie zafascynowana formą kanonu i ciągle mnie zdumiewa, jak można napisać melodię, która powtarzana kolejnymi głosami w pewnych odstępach czasowych tworzy sama ze sobą sensowną harmonię. Bardzo chciałabym się tego nauczyć. Tymczasem pozostaje mi śpiewanie ze sobą na głosy kanonów już napisanych. One też mają formę koła – zupełnie jak obsesje.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to