Ważka sprawa

fot. Bożena Szuj

Kiedy mój Partner wyjeżdżał ode mnie na niecały miesiąc, wyjeżdżał z psem – Kochim, którym się chwilowo opiekowaliśmy. Niedługo potem coś we mnie pękło i poczułam całą sobą, że to już ten moment, o którym wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie. Zrozumiałam, że oto stałam się gotowa na psa. Rozmawialiśmy o tym coraz częściej i wiedzieliśmy, że ta zaplanowana przez nas przyszłość coraz bardziej się przybliża. Postanowiliśmy nawet, że kiedy jakiś potrzebujący pies pojawi się na naszej drodze, po prostu go przygarniemy. Od tamtej chwili każdą powsiłapę uważałam za naszego potencjalnego przyszłego pupila, nie zważając, że ma już opiekunów. Kiedy Partner zabrał Kochiego, owładnęła mnie pustka, jakiej już od dawna nie czułam. Zadzwoniłam do Ukochanego, który… zadziwiająco szybko stwierdził, że podziela moją gotowość na psa. (Całe szczęście zapomniał o swojej złotej myśli, że „jeśli chodzi o opiekę nad kimkolwiek, to powinno się ją zacząć od kwiatków doniczkowych”. To test, który już wielokrotnie oblewałam.) Być może dla psich opiekunów moja ekscytacja jest niezrozumiała – jak chce się mieć psa, trzeba go zaadoptować i tyle. Jednak – inaczej niż Partner – ja nigdy nie miałam psa. Ani jako dziecko, ani jako osoba dorosła. Dziś więc cieszę się i nie dowierzam, bo – choć zaznałam tylko takiego – mam gdzieś w środku przekonanie, że życie bez psa jest życiem smutniejszym i gorszym. Umówiliśmy się z Partnerem, że kiedy wróci, pojeździmy po małopolskich schroniskach i znajdziemy naszego psiego przyjaciela. Zrobiłam telefoniczny rekonesans i kiedy uświadomiłam Partnerowi, że dziś nie jest tak, jak on to pamięta (czyli że się przyjeżdża do schroniska i wraca z psem), ale że jest cała procedura adopcyjna, to zapytał mnie, czy nie łatwiej będzie przy okazji adoptować też dziecko. (Franciszek lubi to.)
Od tamtej pory mój każdy kolejny dzień wypełniony był oczekiwaniem na nasze małe psie szczęście i przeglądaniem mediów społecznościowych wszystkich możliwych schronisk. W najśmielszych snach nie przypuszczałam jednak, że mój Partner wróci do mnie… już z naszym pieskiem! Bo procedurę da się przyspieszyć, spotkanie odbyć i przez telefon, i potem online, a psa wziąć przy pierwszym z nim spotkaniu od razu po podpisaniu umowy, jeśli ten ma tragiczne warunki i wymaga dobrego domu na cito.

fot. Bożena Szuj

Pies naszych marzeń

fot. Bożena Szuj

Choć marzył mi się zawsze duży pies, a Partner nie chciał do tej pory psa mniejszego niż średni, opieka nad Kochim ukazała nam jasne strony psów kompaktowych: łatwiej je podnieść (a ruchome schody, niektóre psie choroby czy psia starość mogą to na nas wymusić), jedzą nieco mniej, robią mniejsze kupy i mogą być równie urocze. Byliśmy więc zgodni co do rozmiaru i schroniskowego pochodzenia psa, jego wielorasowości (w grę wchodziły jedynie najcudowniejsze kundelki) i wieku. Trudno było nam sobie wyobrazić szczeniaczka, który jest jeszcze – jak stwierdził Partner – „kompletnym siusiakiem”, więc wymaga nauk od podstaw. Chcieliśmy pieska młodego, ale nieco odchowanego, postanowiliśmy więc szukać takiego, który ma od roku do trzech lat. Jednak to wszystko nie było aż tak istotne, jak nasza chęć pomocy zwierzęciu, które tego naprawdę potrzebuje i na które nie zdecyduje się każdy. Moją prywatną preferencją, być może również przez zażyłość z Kochim, była u psiaka płeć męska. Chowana w patriarchalnej, nieuświadamianej od pokoleń niechęci do kobiet; w sztucznie wzbudzanym w kobietach poczuciu zagrożenia ze strony innych kobiet, miałam graniczące z pewnością przekonanie, że byłaby ze mnie fatalna matka zarówno córki, jak i suczki. Dodatkowo cieczki, o których nie miałam pojęcia, no i najgorsze – możliwość zajścia w ciążę. (Najbardziej nieszczęśliwym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek widziałam, była pewna młoda sunia niedługo po urodzeniu gromadki szczeniaków, autentycznie nimi wykończona.) Z kolei prywatną preferencją Partnera była psia umiejętność fajnego chodzenia na smyczy oraz bez niej. Cóż, jak mawia moja ukochana Khloé Kardashian: „kiedy chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Dziś mamy półtoraroczną sunię (warunkiem adopcji było nasze zobowiązanie się do jej sterylizacji), która z początku – choć już nie jest szczeniakiem – przez fatalne warunki, w których wzrastała, nie umiała jeszcze załatwiać swoich potrzeb poza domem, ani chodzić po schodach, ani w szelkach, ani na smyczy.
Historia naszej adopcji jest dosyć niesamowita. Przeglądając miliony zdjęć i filmików, w środku kolejnej bezsennej nocy trafiłam na ten jeden, który wstrząsnął mną chyba najmocniej. Pani trzymała na rękach przerażoną prześliczną sunię, która trzęsła się cała ze strachu, a nagrywająca ją inna pani – z przytuliska dla psów, które nadzorowało adopcję – apelowała o szybkie znalezienie dobrego domu dla niej, żeby nie musiała trafić do schroniska. Wysłałam filmik Partnerowi i słysząc jego reakcję wiedziałam, że musimy spróbować. Następnego dnia zadzwoniłam na podany pod filmikiem numer, dopytując o szczegóły oraz enigmatyczny fragment, że „jej pan szybko nie wróci”. Okazało się, że poprzedni opiekun spędza dłuższy urlop na koszt państwa za rozbój i że ze względu na obawę, że sunia nie wytrzyma nerwowo większych stresów, można będzie ją wziąć już przy pierwszej wizycie, jeśli poprzedzimy ją rozmową online. Jako osoba, która nigdy w życiu niczego nie wygrała, w dodatku wiedząc, że chętnych na opiekunów tej piękności będzie mnóstwo, od początku bałam się, że jestem na przegranej pozycji. Gdyby chodziło zresztą o cokolwiek innego, poddałabym się bez walki. Jednak… okazało się, że warto było spróbować. Mała znajdowała się nie do końca na trasie Partnera do Zakopanego, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko, że będzie ją mógł odebrać. Ja, choć kupowałam już dla niej legowisko, smaczki, różne saszetki z jedzeniem (nie wiedzieliśmy, co będzie chciała i umiała jeść) i choć szyłam jej zabawki, cała składałam się z niepewności. Stwierdziłam, że uwierzę, że jest nasza, dopiero, jak ją tu zobaczę. Po drodze jeszcze przecież wszystko mogło się wydarzyć.

fot. Bożena Szuj

Kwestia imienia

fot. Bożena Szuj

Nad imieniem zastanawiałam się długo. Z królikiem sprawa okazała się prosta – Psubrat było pod każdym względem idealne. Prawdopodobnie śmieszyło tylko mnie, wnioskując po często słyszanym pytaniu:

– A czemu Psubrat?

Zawierało w sobie dokładnie to, czego od dobrego imienia oczekiwałam. W przypadku psa, w dodatku na etapie wyobrażania sobie dopiero jakiegokolwiek, sytuacja się skomplikowała. Kiedy zrozumiałam, że ze względu na zbyt małą liczbę sylab odpada ŋ czy π, rozważałam Radosia lub Rajtka, Partner wrzucił pod rozwagę Traktora, ale wszystko to nadal jednak nie było tym. Zaczęłam nawet poszukiwania słownika polsko-staropolskiego, czując, że może być nieocenionym źródłem dobrych pomysłów, ale wtedy właśnie niespodziewanie okazało się, że będzie sunia i że już (z grubsza) wiem, jak wygląda. Była jednym wielkim przerażeniem z ogromnymi oczami. Pomyślałam wtedy, że trzeba dać jej mocne imię, którego znaczenie doda jej sił. Zadzwoniłam więc zaaferowana do Partnera, z dumą prezentując mu przyszłe imię naszej kruszyny:

– Nerio! Nazwiemy ją Nerio!
– Nie no, bez sensu. Źle się to będzie wołać. Czemu akurat „Nerio”?
– Bo to w rzymskiej mitologii bóstwo pomniejsze i jest kojarzona m.in. z odwagą – recytuję z pamięci za Wikipedią.
– Matko! Pies się cały trzęsie ze strachu, a Ty chcesz go nazwać imieniem bogini odwagi. K…a, jprdl…

I wtedy do mnie doszło, że to faktycznie… dość niefortunNe imię. Szalenie – po przemyśleniu – pretensjonalne miało się nijak do tego biednego psiaka wyciąganego właśnie z najgłębszej kutnowskiej patologii. Na horyzoncie zaczął więc majaczyć mocny faworyt – Ważka. Uznałam, że jest to imię niemal idealne, bo opisywało jej wagę równocześnie dosłownie i w przenośni. Była drobna i lekka (8 kg), w dodatku z tymi wielkimi ślepiami, a równocześnie już stała się dla nas niesłychanie ważna i wiadomo było, że to już nigdy się nie zmieni – co najwyżej będzie się nasilać. Partner przyznał, że z moich wszystkich dotychczasowych pomysłów ten jest najsensowniejszy, ale uznał, że będziemy wiedzieć, czy faktycznie jest Ważką dopiero, kiedy ją poznamy.
Przyjechali bladym świtem we wtorek 27 lutego. (Została przez nas zaadoptowana dzień wcześniej.) Partner co prawda uprzedzał mnie o tym telefonicznie, ale jej odór przerósł moje najśmielsze wyobrażenia. Konieczność umycia jej była dla nas od początku oczywista, ale szybko stało się jasne, że pozbawienie jej aromatu poprzedniego domu nie będzie kwestią tylko jednego czy dwóch pryszniców. Pierwsza woda, którą została przeze mnie potraktowana, spłynęła z niej – jeszcze zanim zdążyłam użyć szamponu dla psów – całkowicie czarna. Oczywiście naraziliśmy ją na dodatkowy stres, więc mycie samej głowy zostawiłam już na kolejny raz.
Kiedy po odespaniu siedzieliśmy na kanapie, głaszcząc i pieszcząc naszą kochaną BezimienNą, powąchałam jej główkę i stwierdziłam, że ona ciągle zajeżdża żulem. Znałam tę charakterystyczną woń doskonale z okolic kościoła na Placu Narutowicza w rodzinnej Warszawie. Było tam kilku bezdomnych osiedlowych panów wydzielających dokładnie ten sam fetor: mocz, fekalia, rzygi, pot, brud, ropa, mocne tanie papierosy, alkohol, a wszystko to stare i już dawno zdołało się ze sobą – używając terminologii kulinarnej – „przegryźć”. Na Placu Narutowicza we wczesnej młodości po raz pierwszy doświadczyłam też tak zwanego paradoksu żula:

jak żul jedzie tramwajem, to tramwaj jedzie żulem.

– paradoks żula

Znałam zapach wystraszonego psa (ten udało się z małej zmyć), znałam zapach psa mokrego i brudnego. Nigdy jednak nie spotkałam się z tym, by choć fragment psa wydzielał to, o czym zdołałam już lata temu zapomnieć. Rzuciłam więc w żartach do Partnera:

– Ej, a może ona jest Julie?
Spojrzeliśmy wtedy na siebie, na nią, znowu na siebie i doprecyzowaliśmy jak jeden mąż:
– Ale koniecznie przez „Ż”!

Tak ostatecznie okazało się, że jej imieniem jest Żuli (z piękną francuską wymową i akcentem na ostatniej sylabie). Jako marianNa mam pewien sentyment do francuskich imion. Dodatkowo uhonorowaliśmy też jej poprzedniego opiekuna, którym ewidentnie musiała przesiąknąć, w myśl pięknej polskiej tradycji, by szanować swoją rodzinę zawsze, bez względu na to, jak by nie była patologiczna. Żart nas rozbawił. Oczywiście miałam pewne wątpliwości, czy imię jej nie ośmieszy, czy jest fair i tak dalej, ale ostatecznie nasza słodka Żulica, zwana przez nas również pieszczotliwie Żulisią, Żulką czy Żulinką wydaje się nim ukontentowana. A że ja jestem dla Partnera często Pato, a nierzadko również Patologią, można powiedzieć, że wszystko do siebie idealnie pasuje.

fot. Bożena Szuj

Żulisia w nowym domu

fot. Bożena Szuj

Żuli została po raz pierwszy w swoim życiu okutana w przypadkowe szeleczki i smyczkę, a potem posadzona w samochodzie Partnera na fotelu pasażera i przypięta do niego specjalnym paskiem. Była absolutnie przerażona, z Partnerem spędziła przedtem zaledwie kilka minut. Niedługo po ruszeniu popuściła ze strachu. Równocześnie dosyć szybko zaczęła się do Partnera przytulać, nie pozwalając mu trzymać kierownicy obydwiema rękami, bo kiedy przestawał ją głaskać, piszczała. Całą ich podróż mocno przeżywałam, dowiadując się na bieżąco co i jak. Kilka razy po drodze została wyprowadzona, ale ponoć chodzenie na smyczce było dla niej mocno stresujące. Każdy moment, w którym poczuła napięcie smyczy, był dla niej na tyle przerażający, że zaczynała piszczeć, więc Partner robił wszystko, by napięcia nie poczuła. Ja w międzyczasie kończyłam szycie zabawek dla niej i obmyślałam, jak mam ją przywitać, żeby nie przestraszyć jej jeszcze bardziej i żeby nie poczuła się o Partnera zazdrosna. Kiedy pożaliłam się przez telefon swojej mamie:

– No super, teraz to Bartek będzie tym kochanym, dobrym tatusiem, który ją uratował, a ja będę złą matką, która zacznie naszą relację od stresującego mycia…

odpowiedziała rzeczowo:

– I wreszcie zobaczysz, jak to jest.

Jednak wbrew obawom, Żuli przyjęła mnie bardzo dobrze. Co prawda nie miała pojęcia, jak jeść małe (ale drogie) smaczko-kosteczki z koniny, które dla niej miałam, więc je wypluwała w przeciwieństwie do starego, wyrzuconego na podwórko makaronu (XXI wiek, Europa Środkowa, małopolska prowincja), na który rzuciła się z apetytem. Wiedzieliśmy, że nigdy nie chodziła po schodach i mieliśmy w planach przez pierwszy tydzień ją po nich nosić. Wszystko, co było dla niej nowe i nieznane, przyprawiało ją o drżenie, ale też całkiem szybko się oswajała. Jej pobyt w korytarzu, łazience i pokoju uświadomił mi jedno – niezwykle intrygowały ją lustra, w których się ewidentnie przeglądała. Nie warczała ani nie szczekała na swoje odbicie. Ona się nim… delektowała.

– Ja pier…lę, druga Patkowska!

– skwitował Partner

Już pierwszego dnia, kiedy z nią wracałam ze spaceru i wnosiłam po schodach, postanowiłam sprawdzić, czy da radę sama pokonać ostatnie półpiętro do nas. Była nieco zdziwiona i onieśmielona, ale kiedy pierwsza weszłam na dwa schody i na nią zaczekałam, poczuła się pewniej i weszła sama. Następny spacer należał do Partnera, który przy okazji, wracając, kończył wypakowywać samochód. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszedł obładowany do domu, a Żuli stała obok niego.

– Nie byłem w stanie wziąć na ręce i bagażu, i jej, więc ją postawiłem na dole i przyszła o własnych siłach.

– wyjaśnił sytuację Partner

Nie mogłam uwierzyć, że zaledwie dwie godziny po nieśmiałym przemierzeniu półpiętra, z zatrzymywaniem się, niepewnością i nieporadnością, przeszła całe cztery piętra sama! Nie pozostało mi więc nic innego, jak przy następnym spacerze zachęcić ją do samodzielnego zejścia po schodach. Dałam jej czas, nagradzałam za każdy półpiętrowy sukces, a ona nim motywowana schodziła coraz pewniej i zgrabniej. Przepełniała mnie prawdziwa duma!
Mieliśmy wrażenie, że jest z nami szczęśliwa. Pierwsze spanie miało miejsce tuż po ich przyjeździe rano. Zarówno dla prowadzącego samochód Partnera, jak i dla wpatrującej się w niego uważnie przez całą drogę Żuli, była to noc nieprzespana. I potrzebowali od tej 6:00 do przynajmniej 11:00 się zdrzemnąć. Szybko okazało się, że po traumie prysznica, nie ma mowy o spaniu w kupionym jej pięknym legowisku. W grę wchodziło tylko nasze łóżko. Po piątym przełożeniu jej do postawionego tuż obok naszego łóżka legowiska i jej powrocie do nas, Partner się poddał i zasnął.
Choć Żulisia zdumiewająco szybko nam zaufała (już na drugi poranek całkowicie odsłoniła brzuszek!), nasze malutkie mieszkanko wzbudzało jej niepokój, bo kryło przed nią jeszcze wiele nieznanego. Wiem, że nie powinno się pozwalać psu wszędzie za sobą chodzić, bo oznacza to, że jego rolą jest pilnowanie naszego stada, a tego nie chcemy. Jednak wyszliśmy z założenia, że z niczego nie będziemy robić przed nią tajemnicy. Chciała wejść z nami do łazienki – trudno, na początku zostawialiśmy zawsze uchylone do niej drzwi (a nie jesteśmy jedną z tych par, które czynności fizjologiczne załatwiają w swojej obecności). Nie ukrywam, że to trochę dziwne, kiedy pies wpatruje się w nas w takich momentach, ale z drugiej strony my też mu towarzyszymy. Co więcej, zbieramy jego kupy! Chciała sprawdzić, co robimy w kuchni – wchodziła. Oczywiście tu pojawił się pierwszy problem, czyli żebranie o ludzkie jedzenie, jednak moja zadziwiająca w tej akurat kwestii asertywność sprawiła, że szybko sobie odpuszczała, wiedząc, że nie ma sensu marnować energii. Zawsze jednak uważnie obwąchiwała moje usta, kiedy kuchnię opuszczałam. Nawet jeśli nic tam akurat nie jadłam, kontrolę musiałam przejść. Niedużo rzeczy da się przed nią ukryć, bo jest niezwykle ciekawska, ale też nie mamy specjalnej potrzeby ukrywania czegokolwiek. Jej czujność z czasem też się osłabiła – na pewno początkowo była spowodowana paniką, że nas straci. W rekordowo szybkim czasie zrozumiała, że nie musi cały czas leżeć nam na kolanach. Że kiedy jesteśmy wszyscy razem, każdy z nas może zajmować się swoimi sprawami. (Tu pomogły żwacze i kości, zajmujące jej długie godziny.)
Ponieważ wiedzieliśmy, że drugi (i trzeci) prysznic będzie musiał nastąpić szybciej niż później, chcieliśmy jakoś znormalizować samą wannę. Partner stwierdził:

– Przecież ona nie ma nawet pojęcia, że my też się myjemy. Może pokażmy jej, że bierzemy regularne prysznice, żeby zrozumiała, że się tego nie boimy i że to jest naturalne. Może wtedy sama przestanie się bać kąpania!

Przez niemal tydzień w trakcie naszych pryszniców, podczas których dość teatralnie przy pomocy pantomimy próbowaliśmy zareklamować mycie się, zaglądała nam zaciekawiona do łazienki. Partnerowi próbowała nawet wskoczyć do wanny. Zadowoleni podeszliśmy więc na większym luzie do drugiego mycia psa. Cóż, po tym doświadczeniu mogę tylko napisać, że… to jednak nie było to. Może zrozumiała, że się myjemy i mamy z tego fun, ale nie oznaczało to, że automatycznie ona sama jest skłonna polubić własne prysznice.

fot. Bożena Szuj

Pies w łóżku? Nigdy!

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne życie z psem (opieka nad Kochim) opisałam w tekście „Pieskie życie”. Wyjaśniłam w nim szczegółowo stosunek Partnera do psa w łóżku. Co do Kochiego, który spędzał u nas też część wakacji w Gdańsku rok później, a także niedawno ferie zimowe w Zakopanem, wiedzieliśmy już, że trafiony zatopiony. Trudno będzie wytłumaczyć mu nowe zasady, zwłaszcza, że jesteśmy jego stadem zastępczym, z którym na co dzień nie mieszka. Co do własnego psa, Partner miał równie jasno sprecyzowane stanowisko:

– Nasz pies nie będzie z nami spał w łóżku, bo nie wyśpię się w nim nigdy.

W grę prawdopodobnie wchodził fakt, że śpiąc ze mną, Partner już ma dla siebie tylko ⅛ łóżka, co z psem mogłoby jeszcze ulec zmianie na jego niekorzyść. Pierwsze wspólne spanie z Żuli uznaliśmy za część oswajania jej. Ułożyła się grzecznie w nogach na pledzie, w dodatku po mojej stronie. Po obudzeniu przywitała nas najsłodszym i najzabawniejszym uśmiechem, wyszczerzając przednie śnieżnobiałe krzywe zęby w komicznym grymasie, i przypominając tym samym uśmiechniętą fokę. Podczłogała się do nas, merdając ogonkiem. Dwa dni później okazało się, że:

  1. po pierwsze początkowe spanie w nogach było raczej oznaką kurtuazji, a nie miejscem, w którym nasz pies widzi się co noc, bo między mną a Partnerem zostają na ogół niepokojąco wolne aż trzy centymetry
  2. Żuli umie w pewną sztuczkę: mianowicie jest znakomita w ryciu tuneli w kołdrze i szybkim przemieszczaniu się pod nią.

Pan Naszpieswłóżkunigdy – zakochany w przysposobionej córci tatuś – na to ostatnie reaguje spazmatycznym śmiechem. Cóż, może Żuli kiedyś usiądzie w swoim prześlicznym legowisku na dłużej niż 5 sekund. Natomiast to, w jakiej dokładnie konfiguracji śpimy we trójkę, niechaj pozostanie naszą słodką tajemnicą.

fot. Bożena Szuj

Parentingowe skille

fot. Bożena Szuj

Jeden z kilku moich ulubionych memów zawiera taki oto dialog:

– Czemu adoptowaliście psa?
– Wiesz, niestety nie mogliśmy go mieć drogą naturalną.

Żuli jest naszą przysposobioną psióreczką. I choć dorastałam w czasach, w których psy miały raczej „właścicieli”, a te wiejskie dodatkowo łańcuch, wszystko się w zawrotnym tempie zmieniło na lepsze. Sama – co dziś przyznaję ze wstydem – kiedy po raz pierwszy usłyszałam o „psim psychologu”, roześmiałam się, bo myślałam, że to żart. Psy, choć kochane i słodkie, były traktowane mniej więcej tak, jak dzieci – były maskotkami swoich „właścicieli”. Dzisiaj i dzieci, i zwierzęta mają swoje prawa, za których łamanie grożą poważne kary. Myślę, że wiele par powinno swoje rodzicielstwo zacząć od opieki nad psem, a wiele z nich również na nim się zatrzymać.
Jesteśmy oboje z Partnerem rozanieleni i przepełnieni miłością, jakiej jeszcze nigdy nie zaznaliśmy. Miłość i wdzięczność w oczach Żuli jest najwspanialszym, co mogło się nam przydarzyć. Nie chcemy zresztą, by jej uczucia warunkowała wyłącznie wdzięczność. Chcemy na ten niesamowity kredyt uczucia zasłużyć. Z drugiej strony jest to psiak wymagający, straumatyzowany, przerażony. Dopiero kiedy do nas trafiła, dowiedzieliśmy się, że przez całe swoje półtoraroczne życie… tylko dwa razy wyszła z domu. Oba do weterynarza, ostatni niedługo przed samą adopcją. Była zamknięta w śmierdzącym mieszkaniu z trzema innymi psami: bratem i rodzicami. Jako najmniejsza ze stada często nie była przez resztę dopuszczana do jedzenia. Ponoć w mieszkaniu znajdowała się kanapa, z której aż skapywały psie ekskrementy. Musiała mieć też jakieś trudne doświadczenia związane z drzwiami, bo wychodzenie i wchodzenie do pomieszczeń nastręcza jej trudności – za każdym razem upewnia się, że drzwi są całkowicie otwarte. Nie umiem zrozumieć, jakim cudem znalazła w sobie tak szybko zaufanie do nas. W dodatku tak bezgraniczne…
Chodzenie w szelkach i na smyczy, podobnie jak chodzenie po schodach, okazało się dla niej bardzo łatwe do nauczenia. Z cichutkiego, chodzącego za nami (nawet na smyczy) krok w krok psiaka dość szybko przeobraziła się w psa nieraz ciągnącego, ale – co gorsza – okrutnie ujadającego na spacerach. Partner stwierdził, że brzmi wtedy, jak by miała w sobie tak dużo jadu, że równie dobrze może być też Jadźką. Szczeka na: ludzi, psy, koty, wózki, ptaki, hulajnogi, dzieci, radiowozy, nienaturalnych rozmiarów wielkanocne jaja, kosze na śmieci, walizki na kółkach, własne zniekształcone odbicia (lustra są ok, ale już ciemne witryny czy piekarnik – nie bardzo), worki ze śmieciami, nicość w ciemności, zbyt nisko położone słońce, a także plakat wyborczy Mariusza Koperskiego (jedynego sensownego kandydata na burmistrza tego miasta).

– Musicie ją nauczyć, że nie może tak szczekać!

– radzą nam ludzie, którzy uważają krzyk za naturalną formę komunikacji. Nie jestem w stanie oczekiwać od małego zestresowanego psa, żeby nauczył się w tydzień tego, czego dobrze radzący nie przyswoili przez kilkadziesiąt lat swojego życia – panowania nad własnymi emocjami. Umiejętność niekrzyczenia, jak i nieszczekania, to tak naprawdę umiejętność zawiadywania własnym strachem lub/i złością. Owszem, Żuli vel Jadźka rzuca się z zębami i szczeka tak, jak by miała wszystkich pozabijać (i  – nie oszukujmy się – nie jest to dla nas jakoś super komfortowe), ale równocześnie wiemy też, że robi to z gigantycznego strachu. Strachu o to, że nas straci. Jej światem do tej pory był świat patologiczny, trudny, opierający się na walce o przetrwanie i poczuciu zagrożenia. Dlaczego miałaby po kilku spacerach na świeżym powietrzu, którego praktycznie nie zna, pomyśleć, że ten pies lub człowiek, który idzie w naszą stronę z przeciwka nie ma złych intencji wobec jej, czy też mnie (lub Partnera – najczęściej wyprowadzamy ją na zmianę)? Dzieci są o tyle dziwne, że są dużo mniejsze od normalnych człowieków, zwracają na nią uwagę i są od niej tylko trochę większe. To może być niepokojące. Z wieloma rzeczami, na które szczeka, styka się po raz pierwszy. Nie jest ich pewna, więc próbuje je przepędzić. Czasem jest mi szalenie przykro, kiedy widzę, że ona szczeka, ale równocześnie patrzy z pewną zazdrością na bawiące się ze sobą beztrosko pieski. Jest jak niektóre dzieci, które obserwowałam, ucząc. Z jednej strony chciałaby należeć do grupy podobnych sobie, z drugiej – przez własny strach robi wszystko, by ta grupa jej nie chciała przyjąć. Dodatkowo miejsce spacerów jest oczywiście pełne ekspertów i każdy coś doradzi. Że trzeba z nią koniecznie iść do behawiorysty, że trzeba ją koniecznie szarpać smyczą czy na nią krzyczeć (kiedy przyjaciółka usłyszała przez telefon, jak w akcie desperacji próbuję krzyczeć, żeby Żuli przestała szczekać, stwierdziła, że na jej miejscu sama by szczekała dalej). Moje metody, te intuicyjne, gdzieś z trzewi, polegają na wspieraniu mojej małej spokojem. Być może efektownie jest krzyknąć (ona zmienia wtedy szczekanie w piszczenie, więc płacze i nadal czuje się niekomfortowo, w dodatku jest upomniana przeze mnie – swój cały świat, swoją ostoję), mniej efektownie iść z psem i przy każdym potencjalnym zagrożeniu mówić mu pewnym głosem:

Wszystko jest dobrze, nic się nie dzieje, jesteś dzielna, dasz sobie radę.

Ale jest to na dłuższą metę efektywne. Nauczyliśmy się jej nie wspierać (branie na ręce, do czego dąży) wtedy, kiedy szczeka, a za to okazywać dezaprobatę dla samego zachowania. Jednak nie chcemy jej tresować, a wychowywać. Mamy bardzo mądrą psióreczkę. Niejednokrotnie dowiodła swojej inteligencji. Nie potrzebujemy więc przedpotopowych metod wychowawczych dla półgłówków. Na szczęście w sklepie zoologicznym pracuje psia behawiorystka, która przyklaskuje najczęściej wcielanym przeze mnie rozwiązaniom. Przypomina o spokoju, wsparciu, ale też niewyręczaniu psa we wszystkim. Przypomina, że to proces, który będzie trwać tyle, ile potrzeba. Dziś np. Żuli była dosyć rozdrażniona i szczekała, więc skróciłam jej smycz (równocześnie rozluźniając, żeby nie pokazywać jej napięcia) i próbowałam rozproszyć biegiem po pustej stronie trawnika. W tym momencie mijał nas stary dziad z laską, mamrocząc pod nosem:

– Wściekłe gówno.

To mnie, nie powiem, uruchomiło i biegnąc dalej przed siebie, krzyknęłam do niego:

– Sam pan jest wściekłe gówno, fiucie!

Aż się zdziwiłam, skąd się w mojej wypowiedzi w ogóle wziął ten „pan”.
Jednym z piękniejszych doświadczeń jest dla mnie obserwowanie zabaw Partnera z małą. Miłość, jaką się oboje darzą jest urzekająca. Równocześnie nie pozwalam, żeby to, co widzę, w jakikolwiek sposób wpływało na moją relację z Żuli. Nie rozdzielamy z Partnerem ról: ty będziesz dobrym policjantem, a ja złym. Ty ją będziesz rozpieszczać, a ja trzymać w ryzach. Każde dziecko, również to psie, potrzebuje stabilizacji od każdego z opiekunów, jeśli jest ich kilku. Kochamy ją całym sercem, rozpieszczamy jak umiemy, a kiedy trzeba, pokazujemy jej granice, których również bardzo potrzebuje. Nie karzemy za złe zachowanie, ale nagradzamy za dobre. Pozytywnie ją wzmacniamy.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze nauka załatwiania wszystkich swoich potrzeb wyłącznie poza domem (co idzie już coraz lepiej, ale jeden pokój mamy na wszelki wypadek jeszcze wyłożony podkładami antysikowymi) oraz tego, że wyjście jednego z nas na chwilę… nie jest opuszczeniem. Na początku było bardzo ciężko. Żulinka nie dawała się pocieszać osobie, z którą zostawała (a było to zawsze któreś z nas). Całkowicie się emocjonalnie od niej odcinała, wręcz sztywniała, rzucała się pod drzwi i płakała. Dowiedziałam się, że to odcinanie może mieć związek z panicznym strachem, że zaraz utraci także drugie z nas. To są momenty, w których kraja się serce, ale znowu, im częściej takie sytuacje mają miejsce, tym krócej płacze i bardziej zauważa osobę, z którą została. Nie wytłumaczymy jej tego słowami (choć wierzę w magiczną skuteczność spokojnego tonu), musimy pokazywać czynami. Z czego, nota bene, jako ludzie, moglibyśmy w tych międzygatunkowych relacjach czerpać.
Na samym początku urzekało nas patrzenie, jak z dnia na dzień rozkwita. W domu chciała siedzieć i leżeć tylko na naszych kolanach. Ocieranie się o nas, fizyczne odczuwanie naszej obecności ją wzmacniało. Choć to wzruszające i przesłodkie, wiedzieliśmy, że kiedy już poczuje się pewniej, musi dostrzec, że może mieć w tym domu też swoje niezależne od nas życie. Dziś jestem szczęśliwa, kiedy np. daje mi znać, że nie chce być w danym momencie w jakiś sposób przytulana. To znaczy, że jest już nas na tyle pewna, żeby się nie bać, że pokazanie nam swoich granic zrazi nas do niej. Mam ogromną nadzieję, że już niedługo zauważy, że z niektórymi psami można się też świetnie bawić. I że te wszystkie małe/duże codzienne sprawy nie mają wpływu na naszą miłość do niej, której nikt nigdy jej nie odbierze.

fot. Bożena Szuj

Pies na ADHD

fot. Bożena Szuj

Dopiero od terapeutki specjalizującej się w leczeniu ADHD dowiedziałam się, że opiekowanie się psem ma niezwykle pozytywny wpływ na leczenie tego zaburzenia. Wymusza chociażby jakiś tryb dnia, wychodzenie z domu. To wszystko, co jest nam potrzebne i czego często nie potrafimy zrobić dla siebie, ale ponieważ nie umiemy odmawiać innym, to będziemy się z tych obowiązków znakomicie wywiązywać, sami czerpiąc korzyści.  Czy żałuję, że nie miałam psa w dzieciństwie? Bardzo. Tak samo, jak tego, że nikt nie umiał mnie dobrze zdiagnozować i leczyć.
Moja kreatywność – podobnie jak wrażliwość – jest silnie związana z ADHD, więc nie byłabym sobą, gdybym samodzielnie nie uszyła:

  • ETUI NA WORKI DO ZBIERANIA KUP
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj
  • SAKIEWKI NA SMACZKI
fot. Bożena Szuj
  • TORBY W KSZTAŁCIE KOŚCI NA SPACERY
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj

No i kolczyków z tej sesji, ale to chyba wiadomo.

fot. Bożena Szuj

Pies to uwiązanie

fot. Bożena Szuj

Jednym z najgorszych tekstów, jakie słyszałam za młodu, był ten, że „pies to uwiązanie”, wypowiadany dodatkowo cierpiętniczym tonem, choć cierpienie w naszej kulturze ma przecież całkiem niezłe notowania. Nie twierdzę rzecz jasna, że każdy powinien się na psa zdecydować. To poważna decyzja wymagająca odpowiedzialności. Nie można psa kupować komuś z zaskoczenia w prezencie. Nie można uczynić dziecka psim opiekunem. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nie wszędzie z psem wejdziemy czy przyjedziemy (choć z drugiej strony jest z tym o niebo lepiej niż kiedyś) i mieć w razie czego plan awaryjny – kogoś, kto nam w podbramkowej sytuacji pomoże. To wszystko jest oczywiste. Jednak ja tym straszliwym „uwiązaniem” zostałam pozbawiona złudzeń, że kiedykolwiek będę mogła się na psa zdecydować. Przecież kocham wolność, podróżowanie, a tu nie dość, że te demonizowane spacery, czy to w słońce, czy to w deszcz, to jeszcze karmienie, weterynarz… No męka okrutna! I nagle okazało się, że zalecony mi na ADHD przez psychiatrę spacer do maksymalnie godziny po wstaniu jest mniej (w mojej głowie) kuriozalny z psem niż bez niego. I nagle okazało się, że przy moim zamiłowaniu do gotowania, odnajduję się również znakomicie w gotowaniu… psu. Wystarczy pamiętać o składnikach, których można użyć, o braku soli, o konieczności rozgotowania warzyw i niedogotowania mięsa i… można tworzyć, jak dla ludzi! A ile radości sprawia zadowolony pies, który po zjedzeniu przychodzi ci podziękować, bo wie oczywiście, że to ty gotowałaś, gdyż nic się przed nim nie ukryje. I nagle okazało się, że wynikające z poczucia odpowiedzialności wizyty u weterynarza lub (jeśli zajdzie potrzeba) behawiorysty są jak najbardziej oczywiste. Jeśli kochamy kogoś, kto jest jeszcze od nas całkowicie zależny, a on do tego podnosi nam poziom dopaminy (której niedoborem jest ADHD), to robimy wszystko, żeby był szczęśliwy, zdrowy i stabilny. I tak, jest to rzeczywiście rodzaj „uwiązania”, jeśli wejdziemy w rolę egoisty. Takiego samego zresztą „uwiązania”, jakim są wszelkiego rodzaju relacje międzyludzkie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę o Żuli w taksówce… albo o pewnej Portugalce, która uciekła do Paryża przed prześladowaniami osób LGBT i została taksówkarką, wożącą w nocy klientów do klubów LGBT.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

 

Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (życie – śmierć)”

Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (życie – śmierć)”, 1969

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Na obrazie dwa wyrazy, które biegną równolegle, wzdłuż, przeplatają się ze sobą i za siebie zachodzą, tworząc kształtem znak krzyża. Dzieło, w którym życie i śmierć splatają się ze sobą. Dosłownie. Plan krzyża nie pozwala oprzeć się wrażeniu poprowadzenia dialogu z chrześcijaństwem. Dialogu zaskakującego. Otóż w chrześcijaństwie śmierć zostaje przezwyciężona, posługując się metonimią, krzyżem właśnie. Dróżdż natomiast stawia znak równości między możliwościami odczytania w krzyżu i „życia” i „śmierci”.

Cztery razy występuje „życie”:

  1. Ż

Y

C

I

E

  1. Ż  Y  C  I  E

 

  1. Ż  Y  C

Ż  Y  I

Ż  Y  E

 

  1. Ż  Y  C  I

Ż  Y  C  E

Także cztery – „śmierć”:

  1. Ś

M

I

E

R

Ć

 

  1. Ś  M  I  E  R  Ć

 

  1. Ś  M  I  E

Ś  M  I  R

Ś  M  I  Ć

  1. Ś  M  I

Ś  M  E  R

F  Ś  M  Ć

Zastanawia to, że ostatnie odczytanie „śmierci”, jako jedyne, najbardziej przywołuje swoim kształtem krzyż (ma trzy elementy kształtu krzyża,

Ś – I linia pozioma lewa

E – R linia pozioma prawa

I – E linia pionowa

a nie dwa lub jeden, jak wszystkie pozostałe).

Osobliwe jest też odkrycie, że dwa ostatnie odczytania „śmierci” posługują się literami tylko z innej „śmierci”, podczas kiedy wszystkie „życia” posługują się literami jakichś „śmierci”. Jak więc interpretować niewątpliwą liczbową równość odczytań tych dwóch słów? Na poziomie słów w ten sposób, że życie na pewno łączy się, miesza, przeplata ze śmiercią zawsze, śmierć natomiast nie zawsze przeplata się z życiem. Jest to swoisty paradoks, ale pewnie też najgłębsze miejsce tej pracy, w którym rodzi się nieskończoność możliwości interpretacyjnych. Bo cóż może oznaczać teza, że śmierć nie zawsze przeplata się z życiem? Jej autor zmusza widza do wyobrażenia sobie sytuacji pozbawionej kontekstu. Uzmysławiamy sobie nagle, że o śmierci myślimy zawsze w kontekście życia, a nie jej samej. Czy zadaje to kłam teorii, że śmierć jest odejściem w niebyt? Czyli niejako bezkontekst…? A może inaczej – może jedynie życie jest czymś prawdziwym, bo niepozbawionym kontekstu, istniejącym tylko poprzez swoje zaprzeczenie, posiadającym równoważność będącą negacją? Śmierć byłaby tu wtedy dziwnym tworem, który może definiować się sam przez siebie.
I tu trzeba wrócić do chrześcijaństwa i przezwyciężenia śmierci życiem – na krzyżu. Równowaga między życiem a śmiercią mieć miejsca nie może. Albo przyjmiemy, że życie zwyciężyło śmierć, albo temu zaprzeczymy. Dyskusja o równowadze między nimi jeśli może się odbyć, to na pewno poza krzyżem.
Dróżdż robi coś niesamowitego. Wpisując się w dyskurs chrześcijański i posługując się chrześcijańskim symbolem, daje do rozważenia tezę (wspomniana równowaga), która nie jest ani potwierdzeniem chrześcijańskich założeń, ani nawet ich zaprzeczeniem. Jest czymś w chrześcijańskim dyskursie niedopuszczalnym logicznie, nieistniejącym.
Bez względu na nasze przekonania musimy się zgodzić z tym, że w koncepcji, w której Jezus Chrystus umiera na krzyżu, a potem zmartwychwstaje, żeby udowodnić, że życie > śmierć, o ile znajdzie się miejsce na zaprzeczenie (życie < śmierć), o tyle nigdy i w żadnym wypadku nie pojawi się znak „=”.
Czy jednak patrząc na dzieło Dróżdża czujemy dysonans? Odchodząc już od symboliki krzyża, jakimż dziwnym i odważnym pomysłem jest także postawienie znaku równości między znanym i nieznanym. Odgadywanym i nieodgadnionym… No i… Czy znaku równości na pewno?

P.S. Wszystkim Czytelnikom z okazji świąt Wielkiejnocy składam najserdeczniejsze życzenia – przede wszystkim odnalezienia w sobie spokoju i wewnętrznej siły, która w każdej sytuacji będzie nas prowadzić, a także obdarzenia się tak dużym zaufaniem, by zawsze znaleźć w sobie właściwą odpowiedź.