Rower jest wielce okej

fot. Bożena Szuj

Tytuł dzisiejszego wpisu (tak samo, jak rozdziału o mojej rowerowej przygodzie we wpisie „Bezpieczna przystań”) zaczerpnęłam ze znakomitego tekstu wspaniałej piosenki Lecha Janerki „Rower”. Po kilku miesiącach poruszania się rowerem po Trójmieście mogę całkowicie się pod tym hasłem podpisać: rower naprawdę jest wielce okej!

fot. Bożena Szuj

Trudne początki

fot. Bożena Szuj

Moje pierwsze od wypadku (mającego miejsce ponad dwie dekady temu) wejście na rower w maju tego roku opisałam szczegółowo w rozdziale „Do byle gdzie” we wpisie„Bezpieczna przystań”. Nie będę się więc powtarzać. W największym skrócie – mam fantastycznego Partnera, który pomógł mi przezwyciężyć największe lęki i poradzić sobie w utrzymaniu na rowerze równowagi.
Wspomniany wypadek na koloniach, jak to wypadek – efektownym łukiem przeleciałam nad swoim, wjeżdżającym już do górskiego potoku, rowerem prosto w żwir, który pozostawił w moim kolanie ciągle widoczne blizny. Byłam wtedy twarda, a rozpłakałam się dopiero, kiedy w szpitalu wspomniano o konieczności zrobienia mi przeciwtężcowej szczepionki. Od tego czasu jednak na rower już na wszelki wypadek nie wsiadałam.
Teraz, ucząc się jeździć na rowerze niejako od początku, uświadomiłam sobie po pierwsze rozmiar traumy, jaką pozostawiło w mojej głowie tamto wydarzenie, a po drugie, że za pierwszym razem nie nauczyłam się jeździć dobrze. I nie mam tu na myśli jakiejś wirtuozerii, lecz spokój, opanowanie i przede wszystkim zrozumienie, jak utrzymywać równowagę na tym niepozornym wehikule.
Partner okazał się nauczycielem świetnym, ale wymagającym. Pierwszy nasz wyjazd był krążeniem wokół domu, a potem ścieżką rowerową. Drugi ścieżką już dalej, a trzeci – do sąsiedniego miasta, czyli do Sopotu (i Boto) wieczorem, z którego jeszcze trzeba było w środku nocy wrócić.
Od samego początku swojej trójmiejskiej rowerowej przygody zdecydowanie najbardziej lubiłam te ścieżki rowerowe, które są wydzielone z pasa jezdni, bo czułam się na nich częścią ruchu drogowego, co wymusza pewne skupienie, odpowiedzialność i ciągłe myślenie. Ogromnym ich plusem jest to, że nie plączą się po nich ludzie. Minusem to, że czasami trzeba część takiego pasa dzielić z autobusem lub skręcającym samochodem, ale kierowcy na ogół raczej w takich sytuacjach na rowerzystów uważają. Najlepsze doświadczenia mam z jadącą tuż obok ciężarówką, której delikatność była wręcz wzruszająca! Miałam nieodparte wrażenie, że za każdym razem ruszała tak, żeby mnie nie przestraszyć.
Czy jednak można powiedzieć, że te dwa miesiące mojego jeżdżenia na rowerze do czerwcowego wyjazdu na południe były czasem, w którym się w rowerowaniu zakochałam? No nie. Jak już kiedyś pisałam, doceniłam rower i uznawałam go wyłącznie za środek transportu z punktu A do punktu B, który jest:

  • dużo zdrowszy (i bardziej ekologiczny!) niż samochód,
  • zdecydowanie szybszy od poruszania się wszędzie pieszo,
  • darmowy, więc nawet nie konkurencyjny do bandycko drogich biletów na komunikację miejską.

Tak więc, wydawać by się mogło, same plusy. Jednak, pomijając już pierwszy tydzień moich zakwasów jak stąd na księżyc w nogach, nie dość, że było mi szalenie na siodełku niewygodnie, to jeszcze zsiadanie z niego (np. w Boto), oznaczało kilkunastominutowe dochodzenie do siebie mojej umęczonej pupy. Czyli nic przyjemnego. Bardzo jednak chciałam udowodnić Partnerowi, że dam radę nauczyć się jeździć przyzwoicie i że jeszcze będzie ze mnie dumny. I – choć nie mówi tego często – dość szybko przyznał, że jest.

fot. Bożena Szuj

Odrzucenie lęku

fot. Bożena Szuj

Kiedy pomyślałam sobie, że przez wspomniane wyżej niewygody rower nie stanie się raczej moim przyjacielem, a koniecznością w niektórych wypadkach, nie wzięłam pod uwagę jednej rzeczy: zmiany optyki, która nastąpi wraz z kolejnymi przejechanymi kilometrami.
Czy miałam za nisko ustawione siodełko? Oczywiście! Jednak ponieważ moja damka wydawała mi się strasznie wysoka, perspektywa niedosięgania nogami do ziemi w przypadku konieczności zatrzymania się (np. przed przejazdem rowerowym na czerwonym świetle) mnie przerażała. Czy wiedziałam, że wystarczy ustawić wtedy rower pod lekkim kątem? Znowu, oczywiście! Ale ten lęk był w głowie. To zresztą ten sam lęk, który każe mi się zaczynać topić za każdym razem, kiedy, płynąc, uświadomię sobie, że gdybym próbowała stanąć, mogłabym nie dosięgnąć stopami dna. Nie jest to racjonalne, ponieważ potrafię pływać, ale tak właśnie działają lęki.
Po powrocie do Gdańska z południa Polski pod koniec czerwca moja rowerowa przygoda nabrała rumieńców. Poprosiłam Partnera o podwyższenie siodełka (nadal twierdzi, że jest zdecydowanie za nisko, choć ja jestem pewna, że jest właśnie idealnie) i zmierzyłam się z tym, czego się bałam. (Czyli, najkrócej mówiąc, utraty panowania nad pojazdem i w rezultacie również zębów.) Jednak kiedy przezwyciężyłam projekcje swojej głowy, zaczęło mi się jeździć dużo, dużo lepiej. Oczywiście pomijając pierwszy tydzień moich zakwasów jak stąd na księżyc w kompletnie innych miejscach w nogach.
Na pewno, kiedy działamy w lęku i strachu, jesteśmy nieobliczalni i możemy stanowić realne zagrożenie dla siebie i innych. Dlatego w ruchu drogowym nie boję się ludzi, którzy jeżdżą szybko. Boję się tych zlęknionych, niepewnych, no i tych nieznających przepisów.
Czy to, że przestałam się bać, ochroniło mnie przed upadkiem? Nie, ale pomogło mi zachować się w tej nieprzyjemnej sytuacji z głową. Kiedy poczułam, jadąc ścieżką rowerową, że rozwiązało mi się sznurowadło i wkręciło w łańcuch, zjechałam ze ścieżki na pusty chodnik i tam upadłam. Brak lęku i racjonalne przemyślenie tego, co jest w takiej sytuacji najbezpieczniejsze dla mnie i innych, sprawiło, że łatwiej mi było przejść do porządku dziennego nad tym, co się stało. Plus od tego czasu przed każdym wejściem na rower kilka razy sprawdzam, czy sznurowadła mam zawiązane dobrze i mocno. No i wiem już, że upadek naprawdę straszny jest tylko w mojej głowie (zarówno pamięć o tym sprzed lat, jak i lęk przed tym hipotetycznym, kiedy tracę wszystkie swoje zęby). W rzeczywistości, jeśli upadniesz z sensem, raczej nie stanie się nic złego. Parafrazując więc inną polską piosenkę:

wyrzuć ten lęk!

fot. Bożena Szuj

Samodzielność

fot. Bożena Szuj

Na początku sierpnia, kiedy dostałam najpierw jedną pracę, (a potem drugą, tuż obok tej pierwszej, której utratę opłakuję do dziś), uświadomiłam sobie jedną rzecz. Może i jeżdżę coraz lepiej, i przede wszystkim pewniej, ale… tylko i wyłącznie z Partnerem. W mojej głowie nawet nie pojawił się pomysł, by wyruszyć rowerem gdziekolwiek samodzielnie. Wystarczyło, że Partner znał drogę, a nawet – o zgrozo! – przepisy, a ja miałam tylko zgrabnie tuż za nim pomykać, jak ta gąska za gąsiorem. Partner był dla mnie trochę, jak duża L-ka na samochodzie. Może nie do końca, ale mnie się przynajmniej wydawało, że wszyscy wiedzą, że on już jeździć umie, a ja się dopiero uczę. No i to było niesamowicie wygodne. On na siebie brał całą odpowiedzialność, a ja miałam tylko z jazdy przyjemność (pomijając początkowe zakwasy i bóle).
Partner stwierdził więc, że pierwszego dnia pracy ze mną pojedzie, pokazując mi – prostą akurat jak drut – drogę, a potem mam sobie radzić sama. I chyba dopiero wtedy zaczęłam wreszcie jazdę na rowerze lepiej rozumieć i faktycznie lubić. Stałam się panią swojego jeżdżenia. Ta odpowiedzialność, która nagle na mnie spadła, okazała się właśnie tym, czego mi do tej pory brakowało. Odpowiedzialność za siebie na drodze, ale też za dobre na niej wybory, za rower, kiedy go parkowałam. Chyba nie ma niczego fajniejszego!
Być może wbrew pozorom (nikt z moich znajomych nie umie mnie sobie wyobrazić za kółkiem), ale już z moich wczesnych i niestety dawnych doświadczeń samochodowych wiem o sobie to, że do ruchu drogowego podchodzę śmiertelnie poważnie i nie szarżuję. Mogę być roztrzepana, nie pamiętać o rzeczach dla siebie nieistotnych, czy nie zauważać tego, co mnie nie interesuje, ale na drodze zmieniam się w osobę odpowiedzialną, rozsądną i niesamowicie uważną. Czy to znaczy, że mam się za znakomitego kierowcę? Nie. Po pierwsze przejechałam jeszcze zbyt mało kilometrów, żeby wiedzieć, jakim kierowcą jestem, a po drugie wiem, że taka pewność siebie może zgubić. Jednak dopiero kiedy prowadziłam samochód, zrozumiałam, jak wielkie pokłady szacunku do ludzkiego życia w sobie noszę. To samo przekonanie uderzyło mnie, kiedy zaczęłam jeździć na rowerze. Na początku, kiedy się uczyłam i Partner wybierał drogi, które na jakimś odcinku mnie przerażały, ani nie robiłam z siebie ofiary, obwiniając go o cokolwiek, ani nie starałam się udowodnić jemu i światu, że jestem gotowa na coś, na co gotowa nie byłam. Po prostu pokornie schodziłam z roweru i prowadziłam go aż do miejsca, w którym znowu czułam się wystarczająco pewnie, by znów zacząć na nim jechać. Dziś jestem szalenie dumna, że przejeżdżam bez problemu wszystkie te miejsca, które mnie na początku spinały (bo były zbyt wąskie, zbyt pod górę, zbyt w dół, zbyt ostro w bok). Ale przejeżdżam je bez problemu być może dlatego, że nie wywierałam na sobie wcześniej żadnej presji. Samodzielność wymaga wzięcia pełnej odpowiedzialności za siebie i swoje wybory.

fot. Bożena Szuj

Każdy dzień zwłoki

fot. Bożena Szuj

Dziś nie rozumiem, czemu aż tyle lat zajęło mi przeproszenie się z rowerem. Kiedy doszło do mnie, że moja przyjaźń z Partnerem stała się nieoczekiwanie relacją miłosną, najbardziej bałam się nie różnicy wieku czy tego, że mieszkamy w przeciwległych krańcach Polski. Najbardziej bałam się, że skoro on jest zapalonym rowerzystą, oznacza to, że prędzej czy później dobrze byłoby chociaż spróbować mu na rowerze potowarzyszyć. Odwlekałam jednak ten moment tak długo, jak się dało. Dziś, oprócz tego, że to opóźnienie jest moją wielką stratą, mogę dodać, że faktycznie po Gdańsku i Sopocie naprawdę jeździ się świetnie. (Bo Gdynia i jej ścieżki rowerowe to akurat temat na książkę.) Nie pamiętam ścieżek rowerowych w ogóle ani z czasów mojego dorastania w stolicy, ani nie znam ich z Podhala, gdzie strach jeździć po ulicach, bo góralscy kierowcy pomimo boga i honoru na ustach, naprawdę w większości na drogach za nic mają ludzkie życie.
Nadal jednak nie jestem z Partnerem w Gdańsku po raz pierwszy i każdy dzień zwłoki w jeżdżeniu rowerem dzisiaj uważam za błąd.

fot. Bożena Szuj

Ruch drogowy

fot. Bożena Szuj

Ruch drogowy i jego uczestnicy to temat rzeka. Choć, poruszając się zarówno pieszo, jak i jakimkolwiek pojazdem, trzeba myśleć za siebie, ale też trochę za innych i przewidywać różne sytuacje oraz przygotowywać się na nie, jednak permanentne łamanie niektórych przepisów burzy mi krew.

  1. Pierwszy z brzegu przykład to zatrzymywanie się samochodów na przejeździe rowerowym. Przejazd rowerowy jest często tuż obok przejścia dla pieszych. Większość kierowców ogarnia, że na przejściu dla pieszych nie można się zatrzymać. Jednak kiedy światło powoli zmienia się na czerwone, zamiast stanąć przed przejściem dla pieszych i przejazdem rowerowym, potrafią przejechać przez przejście dla pieszych i stanąć na przejeździe rowerowym. Po pierwsze jest to wykroczenie, za które grozi mandat, a po drugie, już na samą logikę, jest to zachowanie generujące niebezpieczeństwo na drodze. Rowerzyści są wtedy zmuszeni albo wjechać na przejście dla pieszych (czego im również nie wolno), albo gwałtownie się zatrzymać, co może skutkować kolizją.
  2. Drugim przykładem są piesi na ścieżkach rowerowych. Choć muszę uczciwie też przyznać, że nie zdarza się to często, jednak najgorsze są okolice przystanków naprzeciwko Dworca Głównego w Gdańsku oraz ścieżka rowerowa wzdłuż plaży. Jeśli chodzi o okolice dworca, trudno winić tylko pieszych, bo ścieżka jest tam naprawdę źle oznaczona (powinna być odgrodzona od przystanku słupkami). Jednak wchodzenie na nią przez pieszych często nosi znamiona kompletnej bezmyślności, bo kiedy widzi się na niej jednego rowerzystę, za jakiś czas drugiego, a potem jeszcze trzeciego, naprawdę można się jej przyjrzeć i zobaczyć namalowane na niej rowery, a potem z niej zejść.
    Promenada nad morzem to już inny temat. Tu zarówno piesi nie myślą, zachowując się tak, jakby przejścia uprawniały ich do absolutnie wszystkiego (stania, zawracania, biegania), jak i niektórzy rowerzyści, którzy nie zatrzymują się na żadnych przejściach, lawirując wśród pieszych. Owszem, na rowerze łatwiej zwolnić niż musieć stanąć, ale nieraz nie da się inaczej.
    Zastanawiają mnie na ścieżkach rowerowych (na których, mimo nazwy, można jeździć też na hulajnogach elektrycznych, rolkach i urządzeniach transportu osobistego)… biegacze. Ale i tak mistrzem tego sezonu była pani, która popylała po ścieżce rowerowej w Sopocie (w trakcie naprawdę wzmożonego ruchu)  pieszo z pustym wózkiem. Można? Można!
  3. Trzeci przykład to coś, co naprawdę wyprowadza mnie z równowagi, czyli uczestnicy ruchu drogowego (zarówno rowerzyści, jak i piesi), którzy nie trzymają się prawej strony. To jedna z najbardziej intuicyjnych zasad, której nie trzeba uczyć się na pamięć, czy dokładnie studiować. Wiadomo, że trzymanie się prawej strony jest najbezpieczniejsze. Łatwo nas wtedy wyprzedzić, jeśli ktoś jedzie lub idzie szybciej. Doprowadzają mnie do szału rowerzyści, którzy jadą niby jeszcze swoim pasem, ale bardziej środkiem drogi przede mną, w związku z czym nie do końca widzę, czy mogę ich wyprzedzić, czy nie. Szlag mnie też trafia, kiedy między ścieżkami rowerowymi mam do przejechania fragment chodnikiem – po którym mogę jechać, tylko piesi mają na nim pierwszeństwo – i przede mną idą tylko dwie osoby, zajmując całą jego szerokość. Bo żadna z nich nie myśli o ruchu drogowym, w którym uczestniczy, jak o pewnym systemie. Każda z nich myśli tylko o sobie, czyli – biorąc pod uwagę fakt, że jest częścią ruchu drogowego – nie myśli.

Ale są też miejsca, w których zawsze jestem przez samochody przepuszczana, mimo że czasem wolę nawet, żeby sobie przejechały pierwsze. Jeżdżąc, oprócz błędów innych kierujących pojazdami (oraz pieszych), doświadczyłam też sporo wyrozumiałości dla swoich początkowych potknięć.

fot. Bożena Szuj

Road rage

fot. Bożena Szuj

Zjawiska road rage nigdy nie rozumiałam i słuchałam o nim z lekkim zdziwieniem. W końcu tłuc to się mogą w podstawówce mali chłopcy, którzy nie są jeszcze na tyle dojrzali, żeby inaczej komunikować swoje racje. A kiedy dorośli mężczyźni na drodze wysiadają z samochodów i rzucają się sobie do gardeł, to jest to, obiektywnie rzecz biorąc, dosyć żenujące.
Jednak wystarczył mi miesiąc jeżdżenia, żeby szybko zrozumieć ten mechanizm. Jestem osobą, która jeszcze do niedawna raczej przepraszała, że żyje, próbowała wyjaśniać, tłumaczyć, krygować się, umniejszać sobie. Na drodze, zwłaszcza kiedy czyjaś bezmyślność (lub nieznajomość przepisów) może cię zabić, nie ma czasu na ukwiecone wszelkimi możliwymi zwrotami grzecznościowymi pogadanki. Jest natomiast czas na proste komunikaty, na przykład:

Gdzie, k…a?

Nie krzyczę na ludzi, nie mając pewności co do swojej racji. Ale kiedy wiem, że ją mam, to mogę nawet zsiąść z roweru i iść na solo. I to nas, z moim Partnerem też łączy. Nieustępliwość.
Jakiś czas temu, kiedy wracaliśmy do domu razem, znowu jakiś kiep zatrzymał samochód na przejeździe rowerowym, uniemożliwiając nam przejazd. Partner zrobił to, co robi w takich wypadkach zawsze, czyli otwartą dłonią uderzył w tylną szybę samochodu (jako perkusista wie, jak zrobić hałas, nie uszkadzając auta) i przejechał przez puste przejście dla pieszych. Nie zauważył, że zostałam przed przejazdem (widząc, że się nie zmieszczę, stanęłam). Pan wytoczył swoją niską okrągłą osobę z samochodu i poszedł go oglądać z tyłu, myśląc chyba, że Partner coś mu zniszczył.

– Pan się zabierze w końcu ze ścieżki rowerowej, a nie samochód ogląda! – mówię, zniecierpliwiona. – Nic panu nie zrobił, tylko puknął w szybę.
– Jak go dorwę – dyszy pan, – to mu nogi z d…y powyrywam.
– Proszę spróbować go dorwać! Nie ma pan z nim żadnych szans – mówię już na wk…wie, bo nie będzie mi tu pyskata kulka Partnera obrażała.
– Słucham? – nie dość, że mały i gruby, to jeszcze głuchy.
– Proszę spróbować go dorwać! Nie ma pan z nim żadnych szans – powtarzam. – I proszę wreszcie zwolnić przejazd.
– Ja mam prawo tu stać, to wy macie uważać!
– Nie ma pan!
– Mam!
– Proszę mi wreszcie zjechać ze ścieżki!
Wturlał się z powrotem do auta, mrucząc pod nosem i dosyć cicho, niby do mnie, ale jednak do siebie:
– A, spi…alaj!
I to mnie tak uruchomiło, że niewiele myśląc, wrzasnęłam na cały Wrzeszcz:
– Sam spierdalaj, stary dziadu!

Myślę, że najbardziej mnie wkurzyło jego tchórzostwo – gdyby tchórzem nie był, powiedziałby mi to, co powiedział w twarz, a nie w przestrzeń pod swoimi butami. Mam alergię na tchórzy. A już zwłaszcza odkąd usłyszałam o człowieku, który zwracając w biały dzień uwagę motocyklistom straszącym inne osoby, został przez jednego z nich zaatakowany po tchórzowsku, czyli od tyłu, a trzy dorosłe (!!!) osoby, które z nim wtedy były, pouciekały, jak szczury z tonącego okrętu, zamiast mu pomóc. (W tym miejscu przypomnę też, że nieudzielenie pomocy jest przestępstwem.)
Czy jestem dumna ze swojej odzywki? Nie, ale też się jej nie wstydzę i na pewno nie zamierzam się z jej powodu przed nikim kajać. Wielokrotnie zdarzało mi się być w sytuacji, w której ktoś nie zjechał w porę z przejazdu rowerowego. Jeśli widziałam przepraszające machnięcie ręki, a w oczach kierowcy przerażenie, rozumiałam, że to zwykły błąd, na którym kierowca się pewnie sporo nauczy. Trudno robić z tego aferę. Wyrozumiałość na drodze też jest ważna. Ja otrzymałam jej sporo. Jednak buta pana zdradzała, że ma przepisy za nic, nie zna ich i będzie je dalej łamać, przekonany o tym, że może, bo ma duży samochód i jeszcze większe ego. I to działa na mnie, jak płachta na byka.
Kiedy dojechałam do Partnera i opowiedziałam o sytuacji z panem z samochodu, ten chciał go gonić i wyjaśniać ręcznie. Powiedziałam mu tylko:

Nie. Zrobimy to po mojemu, bo zemsta na zimno smakuje lepiej.

Co prawda nie miałam pojęcia, czy zemsta na zimno naprawdę smakuje lepiej, ale następnego dnia przesłałam policji zdjęcie, które zdążyłam  stojącemu na przejeździe rowerowym samochodowi z wyraźnie widoczną tablicą rejestracyjną zrobić. Mam poczucie dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku oraz nadzieję, że całkiem wysoki mandat nauczy pana chociaż tego przepisu.

fot. Bożena Szuj

Rowerowe love

fot. Bożena Szuj

Po kilku miesiącach jeżdżenia mogę napisać, że jestem w rowerze zakochana i jest on dla mnie przede wszystkim źródłem ogromnej przyjemności i satysfakcji (😈). Od kiedy zakwasy zniknęły i nic mnie po jeżdżeniu na nim nie boli, rozumiem już słowa Partnera, że

rower to wolność.

Wreszcie w pełni mogę tego doświadczyć. Uwielbiam też, jadąc, śpiewać. Na ogół jadę na tyle szybko, a ludzi jest wokół na tyle niedużo, że nikt mnie nawet nie słyszy. Najczęściej śpiewam właśnie „Rower” Lecha Janerki, a jeśli trasa jest dłuższa, to „Bicycle Race” Queen. Potrzebuję na tę drugą piosenkę więcej czasu, bo rozkładam to sobie na głosy i śpiewam je – jak Chuck Norris – wszystkie. Raz jeden, kiedy Partner złapał flaka i musieliśmy pojechać na stację, napompować koło, wzięło mnie na śpiewanie „Killing me softly” Roberty Flack (choć Partnera śmieszyło to trochę mniej).
Mam poczucie, że w krótkim czasie pokonałam wiele przeszkód, w tym tę największą – lęk w mojej głowie, którego istnienie jeszcze sprzed mojego wypadku zaczęłam sobie dopiero teraz przypominać. Czy jeżdżę świetnie? Myślę, że jeżdżę uważnie i całkiem nieźle daję sobie radę. Partner trochę się o mnie boi, ale myślę, że to bardziej poza, którą musi utrzymywać, żeby wyjść z twarzą z danej mi onegdaj obietnicy, że jak stanę się wiarygodnym kierowcą roweru, pomoże mi w powrocie do prowadzenia samochodu (w czym – z racji nieposiadania samochodu – mam dłuższą przerwę). Myślę, że po prostu ani on, ani ruch drogowy nie są jeszcze na mnie gotowi. Ale mam czas, poczekam.

fot. Bożena Szuj

P.S. Ponieważ bez zapakowanej do plecaka butelki wody na rower nawet nie wsiadam, wiedziałam, że prawdopodobnie posłuży mi za rekwizyt do zdjęć ilustrujących dzisiejszy wpis. Pomyślałam, że można dla żartu przykleić na nią napis wodami nNi, więc zrobiłam w programie graficznym jakieś szybkie logo, nieopatrznie prosząc Partnera o ładny wydruk na papierze samoprzylepnym. A on, będąc specjalistą w dziedzinie opakowań, spojrzał z niemym politowaniem na mój pomysł i w pięć minut wyczarował mi naprawdę piękną etykietę, dodając krawatkę z nazwą „Marianka”, a na etykiecie jeszcze informację o pojemności oraz tę, że jest to woda „Niskoczadowa”. Pozostaję pod ogromnym wrażeniem jego możliwości oraz swojej ulubionej dziś butelki!

fot. Marianna Patkowska

P.S.2 A na deser mogę załączyć tylko jedną piosenkę – wspomniane małe harmoniczne arcydzieło grupy Queen.

fot. Bożena Szuj

8 thoughts on “Rower jest wielce okej”

Leave a comment